środa, 30 kwietnia 2014

CHOJNICE - GDAŃSK -> Subiektywna relacja Małysza

ROZDZIAŁ I - "WSZYSTKIE i STELAŻ"

25 kwietnia 2014 roku. Dworzec PKP Gdańsk Główny, peron numer 2. Z podziemnego przejścia wyłania się lekko zziajany Małysz. Pociąg ma odjechać za 2 minuty… Małysz rozgląda się niepewnie po peronie, w końcu dostrzega dwa rowery, i dwie sylwetki facetów w rajtuzach.

- Zdążyłem, ale ledwo – krzyknął, zbliżając się do Kuby i Radka. Minutę później na peron wjechał pociąg z napisem „Smętowo” na czole składu….

Pomysł na wyprawę zrodził się podczas luźnych rozmów na Google talku w przerwach w pracy jeszcze zimą.

Sezon powoli się zbliżał, Małysz i Kuba mieli kupić nowe rowery, Radek wrócił z podróży w Himalaje, więc potrzebna była okazja żeby sprawdzić sprzęt i godnie rozpocząć sezon. Ponieważ Małysz nie był jeszcze z grupą na „sakowym” wyjeździe, nalegał, abyśmy pojechali gdzieś na weekend. Panowie pomysł podchwycili, Radek obmyślił ogólny zarys trasy, ustaliliśmy jedyny możliwy termin i …. Trzeba było czekać ponad dwa miesiące aż plany wejdą w życie.

- W który kurnik wsiadamy? – padło pytanie gdy pociąg się zatrzymał.
- W pierwszy, jest pusto - dajesz.

„Kurnik”, czyli końcowy przedział w pociągu typu EZT okazał się luźny, jak na piątkowe popołudnie. W środku siedziała tylko sympatyczną parka z rowerami, również spakowaną na weekendowego tripa pod namiot.

Podróż do Tczewa przebiegła bez zbędnych perturbacji. Miła pogawędka z napotkaną parką, chłodne „napoje energetyczne” i wesoły pan konduktor - to wszystko pozwoliło zrelaksować się po całym tygodniu pracy i przygotować się psychicznie na planowaną w Tczewie przesiadkę do szynobusa w kierunku Chojnic.

- Przedział rowerowy z przodu pociągu – zawołał Małysz do schodzących jeszcze po schodach Kuby i Radka. Dochodząc do przedziału Małysza dostrzegł, że niestety miejsca rowerowe są zajęte przez grupkę gimbo – licealnych kolesi w „strojach sportowych”

- Radek, wsiadasz pierwszy, Ty ogarniesz. – Zawołał.

Radek napiął pierś, władował się do pociągu i – jeszcze spokojnym tonem – spytał kolesi czy mogliby zwolnić miejsce.

- ILE? – Spytał pierwszy z siedzących.
- WSZYSTKIE – odpowiedział już mniej spokojnie Radek.

Po krótkiej wymianie zdań, oglądaniu informacji o miejscu dla rowerów i potwierdzeniu, że mamy kupione bilety na rowery, kolesie odpuścili i udało się wpakować do pociągu, wraz z napotkaną wcześniej rowerową parką.

- Nie stawiaj tak roweru, bo odjedzie i się wyjebie – powiedział lekko nerwowo do Radka Małysz, patrząc jak ten upycha jego nowiutki świecący rower. Na to zdanie odezwał się kolega rowerzysta poznany w poprzednim pociągu:
- Tacy z Was podróżnicy, a prostych patentów nie znacie …. Po czym wyjął z kieszeni gumkę recepturkę i zacisnął ją nią hamulec o kierownicę. Wszyscy panowie popatrzyli na siebie, spuścili głowy i zamilkli…


 Dalsza podróż przebiegała bez specjalnych fajerwerków. Było trochę frajdy z zacinającymi się drzwiami w kiblu, wesołe rozmowy z panią konduktor, trochę gimbazy, trochę nawalonych – ot jak to w PKP….

Około 21: 08 (planowo, – co w PKP jest rzadkością), około 50 minut po zachodzie słońca, udało się dotrzeć do Chojnic.

- To co włączamy lampki i szukamy jakiegoś sklepu? – Padło pytanie.

Jako, że wyjazdu w poszukiwaniu browara nie trzeba nikomu dwa razy proponować, wszyscy trzej dzielnie ruszyli, jak Lucky Luke – w stronę zachodzącego słońca (a przynajmniej tam, gdzie słońce już dawno zaszło).

Nie minęło 5 minut, gdy za rogiem wyłonił się świecący napis „ŹRÓDEŁKO”.


Po uzupełnieniu zapasów płynów Radek odpalił GPS. Rozpoczęła się podróż w nieznane.

Jednym z pomysłów na wyjazd było poszukiwanie „skrzynek” geocachingu z serwisu opencachin.pl

Na piątek wybrane były 4, jednak nie udało się zdobyć żadnej. Pierwsza minięta (a nikomu nie chciało się wracać) druga dwie kolejne nie znalezione po ciemku, mimo podjętych prób a ostatnia świadomie pominięta, gdyż znajdowała się pod mostem, gdzie wchodzenie po ciemku mogłoby skończy się zbyt gwałtownym myciem.

Pierwszym, proponowanym przez Radka, miejscem na nocleg było jezioro niedaleko Małych Swornychgaci, jednak w połowie trasy okazało się, że znajduje się ono na terenie parku krajobrazowego. Przed wjazdem do parku stało kilka tablic z opisami, czego nie wolno, coś o „Natura 2000” i kilka innych informacji, które skutecznie zniechęciły do noclegu „na dziko” w tym miejscu.

Drugą propozycją (Małysza) było jeziorko „Małe Głuche” z drugiej strony Małych Swornyhcgaci” już po za terenem parku.

- Radziu, czy ta droga jest na pewno na mapie – spytał jeszcze spokojnie Kuba
- Tak, spoko jedziemy
- Radziu, ale na pewno? – Padło pytanie, gdy droga nagle znikła, a ścieżka prowadziła w ciasny zagajnik
- No przecież jest na mapie – jedziemy…

W tle dało się słyszeć przyśpiewkę zaczerpniętą ze stadionu:

-"Jesteśmy chuj wie gdzie, dobrze bawimy się, la la la ..."

Ścieżka ostatecznie się skończyła i trzeba było przedzierać się przez zagajnik po dość stromej skarpie.

Po dojechaniu nad jeziorko, okazało się, że przez bagna, krzaki i strome brzegi nie ma tam odpowiedniego miejsca na rozbicie namiotów. Poszukiwania trwały około pół godziny i zaprowadziły nad drugie, podobnie usytuowane jeziorko. W końcu w akcie desperacji, około 23: 30 udało się znaleźć kawałek w miarę płaskiego miejsca, gdzie ledwo mogły się zmieścić dwa namioty. Zapadła decyzja o pozostaniu.


- O KURWA panowie … - Ciszę przerwał głos Radka, przechodzący w nerwowy śmiech…
- Pół roku temu wyjąłem stelaż do namiotu żeby go podreperować i … został w szafie …

Kilku dalszych zdań ze względu na młodocianych czytelników nie ma, co przytaczać, zresztą każdy się domyśla.


Po małej nerwówce, podczas której Radek, dość zrezygnowany, już planował, że wszyscy trzej będą spali w małym namiocie, który wiózł Małysz, inicjatywę przejął Kuba. Namiot udało się rozstawić, (jeśli można to tak nazwać) za pomocą sznurka, ekspanderów i taśmy izolacyjnej.

Około 01: 00, po kolacji gotowanej na małym przenośnym palniku, i wypiciu chłodnego browarka, wszyscy poszli spać z budzikiem nastawionym na 7: 45 rano.


Dla statystyk – trasa wiodła z Chojnic przez Charzykowy, Funkę, Małe Swornegacie w okolice jeziora Małe Głuche.

ROZDZIAŁ DRUGI - "WINETU, OPONA i PSTRĄG"

Po ciepłej nocy i dość chłodnym poranku, przerwanym na chwilę dźwiękiem budzika, ciszę ostatecznie przerwał głos Radka

- Jest 9: 00, chyba musimy wstawać ….

Po serii jęków, stękania i kilku epitetach określających temperaturę i „wygodę” spania na ziemi, wszyscy wyłonili się z namiotów. Za dnia okazało się, że namioty stały jednak dość blisko jeziora i co gorsza – na tyle blisko szosy, że wszyscy byli z niej bez problemów widoczni.

Po śniadaniu, i pakowaniu ekipa ruszyła w dalszą drogę. Plan na sobotę to około 65 km przez miejscowości Swornegacie, Laska, Parzyn, Leśno, Wiele, Olpuch do jeziora Strupino koło Szenajdy.

Pierwsza atrakcja czekała już po około 300 metrach za pierwszym zakrętem. Okazało się, bowiem, że miejsce noclegowe znajdowało się nie tylko niespodziewanie blisko drogi, ale też około 300 metrów od LEŚNICZÓWKI. Na szczęście obyło się bez żadnego przypału.



Po dojechaniu do Swornychgaci nadszedł czas na przerwę „na drugie śniadanie” na trawniku z widokiem na jeziorko, przy miejscowym sklepie. W czasie śniadania zza drzew wyłonił się pan z torbą nawozu, prosząc o przestawienie rowerów z „trawnika”. Trawnikiem nazwał piaskową skarpę z kilkoma zielonymi miejscami. Ku ogólnemu zdziwieniu zaczął posypywać piach nawozem, mówiąc coś o pięknym trawniku, który ma podobno w tym miejscu wyrosnąć… Później wdał się w dyskusję z ekipą i napotkaną rowerzystką na temat niemieckiej wersji filmu Winetu i narodowości głównego aktora … To był idealny czas, aby zwinąć się i wyruszyć w dalszą drogę.


Po niecałym kilometrze udało się jeszcze zatrzymać w stanicy wodnej PTTK, aby sprawdzić stan miejscowych toalet.

W planie na dalszą drogę znów było przygotowanych kilka „skrzynek” geocachingowych. Niestety w poszukiwaniach pierwszej przeszkodził wędkarz siedzący na moście, pod których skrzynka rzekomo była ukryta.

Dalsza, piaskowo – szutrowa droga – wiodła przez malownicze lasy i pola w kierunku miejscowości Laska. Po trasie ekipa zatrzymała się na małą przerwą na wspólne foto, po czym wyruszyła na dalsze poszukiwania.

- Radek, to jak daleko do następnej skrzynki?
- Jakieś 20 – 30 metrów za zakrętem będzie skrzynka „DĄB”

Po przejechaniu jeszcze około 400 metrów i jednym małym powrocie po skręcie w złą drogę, udało się dotrzeć do punktu wskazanego przez współrzędne.


Miłym zaskoczeniem był sklep i ławeczka. Po zakupieniu oranżady marki Radler, Małysz zabrał się za rozszyfrowywanie miejsca ukrycia „skrzynki”, następnie Kuba i Radek ruszyli podjąć zdobycz.

Udało się za pierwszym podejściem i już po kilku minutach można było wpisać zaliczenie pierwszej ( i jak się miało później okazać ostatniej) zdobytej skrzynki na tym wyjeździe.


Dalsza droga, już asfaltem (lub jak woli mówić Kuba „SZOSĄ”) wiodła znów przez malownicze pola, lasy i wioski. Po drodze drobne przerwy na picie, batona i inne potrzeby. Kolejnym „dużym” celem była miejscowość Wiele, gdzie „podobno” miała być knajpka z daniami obiadowymi…

- Dzień dobry, czy gdzieś tu w okolicy można coś zjeść? Takie i podobne pytania zadawał każdy kilku napotkanym osobą. Odpowiedzi były różne – od napawających optymizmem w stylu:

- Tu za rogiem jest restauracja, bar itp.

Po mniej optymistyczne w stylu:

- Najbliższy czynny bar dopiero w Karsinie.

Wszystko było zamknięte, Karsin nie po drodze, więc wybór padł na bułkę, parówkę i oranżadę marki Radler z miejscowego sklepu, a potem się zobaczy…

Równolegle w tle można było usłyszeć kolejną przyśpiewkę:

-"Co to za miasto, co to za wieś, ani poruchać, ani coś zjeść..."

Podczas, gdy Małysz i Radek robili zakupy, Kuba rozmawiał przez telefon, gdy nagle usłyszał głośny wybuch, który zainteresował nawet miejscowych, siedzących na przystanku PKS po drugiej stronie ulicy.

Chwilę później Radek, wychodząc ze sklepu zobaczył, że jego tylna opona eksplodowała, a rower stoi na pięknym flaku.

Tu śmiech przeplatał się ze zdziwieniem i słowami, których znów przytoczyć nie mogę.

Na szczęście za sklepem znajdował się park z ławeczkami, gdzie można było spokojnie zjeść, wypić i zmienić gumę.


Cisze podczas odpoczynku pod koniec naprawy przerwał dopiero grzmot z nadciągającej chmury burzowej. Mino zapewnień od napotkanego przechodnia, że padać nie powinno i przejdzie bokiem, ekipa ruszyła w dalszą drogę.

Następnym celem był Olpuch, gdzie znajduje się bardzo dobry bar „Drewutnia”.

Na trasie dwie przerwy. Pierwsza w poszukiwaniu kolejnej skrzynki, ukrytej w starym podziemnym bunkrze na terenie nieczynnego lotniska wojskowego. Bunkier udało się odnaleźć, jednak ściana z muszek, komarów i innego latającego robactwa, zniweczyła dwie próby wejścia do środka. Zresztą po chwili zaczął dość intensywnie padać deszcz, więc po krótkim sprincie pod daszek w mijanej w Borsku knajpce, nastąpiła druga przerwa.

Ulewa okazała się krótka, można było ruszyć dalej, i po niedługim czasie dojechać do Olpucha.

Tam, w miejscowym sklepie wszyscy zakupili artykuły pierwszej potrzeby na kolację i śniadanie (serek, chleb, woda, piwo, kiełbasa) i, po łyku tajemniczego płynu, który Radek miał w piersiówce, ekipa dojechała do baru Drewutnia.


- To, co ja będę jadł – spytał Kuba.
- Tam masz napisane – odpowiedział Małysz wskazując tablicę z krótkim, aczkolwiek ciekawy menu.
- A Ty, co będziesz jadł – dopytywał dalej Kuba
- Pstrąga smażonego frytki, surówka i browar – odpowiedział Małysz
- To ja też chce taki zestaw, odpowiedział Kuba i poszedł zając miejsce na dworze.

Ostatecznie zamówienie opiewało na 3 identyczne zestawy – nie wiadomo tylko, czemu Radka pstrąg był o 2 zł tańszy (lżejszy) niż dwa pozostałe.

Wybór okazał się strzałem w 10-tkę, a zmęczenie, piwo i miła atmosfera spowodowały, że ekipa zaległa w Drewutni ponad godzinkę.

-KUBA NA, CO PATRZYSZ? – Spytał Małysz, widząc jak ten wpatrywał się bez ruchu z błogim wzrokiem i lekko rozchylonymi ustami na dwie blondynki wychodzące właśnie z baru.
- A nic nic tak tylko się zamyśliłem… Odpowiedział jeszcze rozmarzony Kuba, po czym wszyscy zamilkli żeby nie wzbudzać podejrzeń, gdy dwie nieznajome przechodziły koło ich stolika.

Kolejne pół godziny minęło na odpoczynku i spokojnym dopijaniu chłodnego browarka na ławeczce. Jedynie Kuba odkrył, że w środku baru stoi wielki wygodny fotel. Co było dalej, każdy się domyśla …


Po skończeniu posiłku i oderwaniu Kuby od fotela, ekipa ruszyła w stronę jeziora Strupino, niedaleko miejscowości Szenajda, gdzie przed laty każdy z członków SundayBikers jeździł na harcerskie obozy.

Gdy przybyli na plażę, okazało się, że w miejscu gdzie planowany był nocleg, stoi namiot a w nim 3 wędkarzy. Ponieważ jezioro jest prywatne i nie bardzo można się bez zgody rozbijać, rozwiązania były dwa. Albo dogadać się z wędkarzami, albo przenieść się na pobliskie pole namiotowe – z ryzykiem, że trzeba będzie za nie zapłacić.

- To co robimy? – Padało, co chwile pytanie – Przenosimy się czy gadamy z nimi?
- Ja pogadam – powiedział Radek, po czym udał się na „rozmowy”.

Udało mu się ustalić, że jezioro owszem prywatne, ale las państwowy, więc na własną odpowiedzialność rozbić się można, a wędkarze nie będą robić problemów, bo sami na dziko zostają na noc. Dodali ponoć coś jeszcze, że nie wolno rozbijać w lesie niczego, co ma podłogę, a ich namiot podłogi nie ma, więc oni zostają. Tego jednak nikt nie zrozumiał. Ważne było, że nie trzeba jechać dalej. I gdy wszyscy wstali żeby ogarniać namioty – zaczął padać deszcz….

- Dobra szybko rozstawiamy jeden żeby schować graty a potem się zobaczy – powiedział Małysz, i wszyscy ruszyli na szybko ruszyli do pracy. Udało się dość szybko, jednak komora namiotu i tropik zdążyły już dość mocno namoknąć.

Gdy namiot już stał, przestało padać..


Deszcz, mimo że już minął, popsuł wszystkim humory, i gdy wydawało się, że gorzej być nie może, nagle Radek wpadł na „genialny” pomysł :

- Małysz, bo wiesz, jak się rozstawia namiot bez stelaża na sznurkach i nie jest naciągnięty, to w czasie deszczu on będzie przeciekał, i może nie będziemy go rozkładać i zmieścimy się we trzech w Twoim namiocie…

Dodam, że namiot, który Małysz miał ze sobą, był tak mały, że dwie osoby leżące na plecach mieściły się na styk, a długie nogi Małysza na długość nie mieściły się wcale.

- Pomysł w sumie chujowy – odparł Małysz, – ale jak nie ma innej możliwości, to możemy spróbować się zmieścić.

Niestety Małysz wtedy jeszcze nie wiedział, jaki błąd popełnił.

Po przebraniu się w suche ciuszki, przyszedł czas na długo wyczekiwane ognicho. Na plaży było już jedno wypalone miejsce, w którym pozostały dwie duże kłody, na których można było spokojnie postawić menażkę i bardzo turystycznie ugotować sobie wodę na herbatkę i zupkę chińską. Radek i Kuba byli w stanie jeszcze jeść, Małysz, po rybce nie był już w stanie.

Wieczór upłynął spokojnie na wpatrywaniu się w ogień, robieniu zdjęć zachodzącego słońca, i sączeniu chłodnego browarka.



Najgorsze nadeszło, gdy wszyscy zaczęli pakować się do namiotu. Pierwszy pod ścianę Kuba, potem pod drugą ścianę Małysz. Na końcu dotarł wesoły Radek, kręcąc się, wiercąc i wesoło podśpiewując, – bo akurat w tym momencie włączył mu się humorek. Po serii zaczepek, przyśpiewek i dowcipasków nastała wreszcie błoga cisza.
Nagle:

-Panowie, idę się odlać – powiedział ucieszony Radek, i cała akcja z wychodzeniem i wchodzeniem zaczęła się od nowa. Na domiar złego Kuba i Małysz odkryli, że namiot przecieka, cała ściana i część podłogi jest zimna, oraz wilgotna lub mokra.

Dalsza noc na szczęście już w ciszy, z małą przerwą na wyjście Małysza na siku i dmuchaniem nosa Kuby około 2 w nocy.

ROZDZIAŁ III - "KREW, POT I ŁZY"

Około 7: 45 sen przerwała piosenka Mamma Mia zespołu ABBA płynąca z budzika Radka. Radek, zamiast wyłączyć budzik i włączyć, chociaż 5 minutową drzemkę, zaczął wesoło podśpiewywać. Dopiero głośne:

-Weź to kurwa wyłącz – warknięte przez zaspanego, przemarzniętego i obolałego Małysza poskutkowało wyłączeniem ABBY i 15 minutową drzemką.

W porównaniu do poprzednich, słonecznych i ciepłych dni, poranek był słaby. Niebo zachmurzone, mocny zimny wiatr i wszechogarniająca wilgoć nie nastrajały pozytywne. Kuba i Małysz wyczołgali się z namiotu z wyraźnie zmęczonymi twarzami i lekko wkurzonymi minami. Humory nieco poprawiło dopiero śniadanko z ciepłą zupką, herbatą i kanapkami z serkiem topionym.


Po złożeniu obozowiska przyszedł czas na dalszą drogę. Plan na niedzielę to powrót do Gdańska przez Kościerzynę, Kartuzy i Żukowo.

Po dojechaniu do Kościerzyny i zwiedzeniu miejscowego WC na dworcu PKS, Małysz zakomunikował:

- Jest kryzys, napierdalają mnie uda, musimy zmienić trasę, albo sam po drodze się zwinę krócej lub na pociąg.

Po kilku zdaniach otuchy i stwierdzeniach w stylu „nie pierdol, dasz radę, jedziemy dalej”, grupa ustaliła, że jedziemy dalej i „się zobaczy”.

Trasa wiodła przez wioski, szutrowo piaskową drogą biegnącą w sporej części w śladzie planowanej przed wojną linii kolejowej. Po drodze kilka wiaduktów kamiennych prowadzących do donikąd i kilka efektownych nasypów.


Po dotarciu do Szymbarka przyszedł czas na przerwę na „drugie śniadanie” na ławce pod jednym ze sklepów.

Tam Małysz oznajmił, że uda odmówiły posłuszeństwa i jedzie do Wieżycy żeby wsiąść w pociąg do Rębiechowa i dotoczyć się do domu.

-Kurwa. Mieli skończyć remont torów – Powiedział nagle Małysz.

Okazało się, że akurat między Wieżycą a Żukowem wprowadzona jest zastępcza komunikacja autobusowa na czas remontu torów i rowerów przewozić nie można.

Na prośbę Kuby, grupa miała deadline na powrót na godzinę max 17: 00. Było około 13: 00 i szanse na przejechanie w tym czasie trasy, proponowanej przez Radka, malały z minuty na minutę.

Małysz stwierdził, że nie chce opóźniać grupy, i odłączy się wracając powoli główną szosą Kościerzyna – Gdańsk.

Kuba powiedział, że najwyżej sam pociśnie żeby zdążyć. Zrobiło się trochę nerwowo…

Po ostatecznym rozładowaniu napięcia zapadła decyzja, że jedziemy razem szosą proponowaną przez Małysza a potem znów „się zobaczy”.

Wszyscy ruszyli pod górę, na 2 kilometrową wspinaczkę do stóp Wieżycy, gdzie można skręcić na szosę.

Na podjeździe całą grupę minęła, ledwo jadąca pod górę, motorynka z przyczepką, na której, jak gdyby nigdy nic, siedziała sobie koza, ciesząca się urokami wycieczki.

Po przebiciu kilku kilometrów główną szosą, dzięki jeździe w ciasnej grupie i „ciągnięciu” Małysza (jak kol wiek to brzmi) przez Radka i Kubę, w Małysza wstąpiło drugie życie i udało się całkiem nieźle rozpędzić.

Dalej trasa wiodła przez Egiertowo, Borcz i Babi Dół potem boczną drogą do Przyjaźni z małą przerwą na regenerację na stacji benzynowej.

- To gdzie jedziemy dalej – zapytał Małysz
- Ja proponuję przez Otomin, tak jak planowałem – odparł Radek
- A może przez Czaple – wtrącił Kuba

Tu znów nastąpiła lekka nerwówka, wymiana zdań, brak możliwości podjęcia decyzji, po tym jak każdy stwierdzał, że mu to obojętnie, kilka epitetów na temat decyzyjności, kupowania jedzenia i nieodzywania się do siebie …

Ostatecznie wybór padł na trasę przez Czaple.

Dalej już bez historii. Długi zjazd, ostry podjazd do Czapli, przejazd przez Kokoszki do kładki rowerowej.

Na Jasieniu w kierunku domu odłączył się Radek, Kuba z Małyszem zjechali dalej do siebie.

Cała trasa zakończyła się przejechaniem łącznie około 170 – 180 km, wypiciem kilku piw, kilku Radlerów, jednym ogniskiem, jedną przebitą oponą, dwoma nocami w namiocie i zjedzeniem dobrej ryby w Olpuchu.

Na koniec parafrazując słowa z pewnego utworu literackiego:

„I jak też tam z nimi byłem, jadłem piłem i jeździłem”

Zapraszam na profil Sundaybikers na Facebooku.


Z pozdrowieniami
MAŁYSZ