środa, 15 lipca 2015

Co jeść na wyprawie rowerowej? - Islandia 2015

Od naszego powrotu z Islandii minęły dwa tygodnie. Zdążyłem odpocząć, wkręcić się w wir pracy i codzienności. Ba! Nawet zacząłem obrabiać zdjęcia ;)

Cały czas chodzi mi po głowie od czego zacząć spisywanie naszych przygód. Tym razem nie będzie jednej dużej relacji. Wydaj mi się, że:
- nie każdemu chce się czytać kilka stron tekstu,
- krótkie posty pisze się zdecydowanie szybciej,
- w krótkim poście można skupić się na wybranym zagadnieniu,
- będzie można łatwiej wyszukać jakiś temat w przyszłości.

Tak mi się wydaje, a wyjdzie w praniu więc zaczynam!


Na pierwszy ogień temat jedzenie! W tym poście znajdziecie informację praktyczne o tym co jemy na wyprawach rowerowych na przykładzie naszych dotychczasowych wypraw oraz wypraw w których uczestniczyłem. O tym czy są to dobre czy złe rozwiązania, czy można coś zmienić, urozmaicić, zamienić z chęcią podyskutuję. Nie jest to wzór i gotowe menu, traktujcie to raczej jako sugestię, która może przypadnie Wam do podniebienia ;)

Co jeść na wyprawie rowerowej?
Temat z pozoru błahy bo jemy co dzień. Codziennego jedzenia nie da się jednak przełożyć na realia wyjazdowe. Poranna jajecznica na boczku ze szczypiorkiem albo ulubiona sałatka z kurczakiem czy pyszna zupa z dyni mogą sprawić problem w przygotowaniu na ognisku czy kuchence turystycznej.

Kupię w Polsce bo na wyjeździe zawsze drogo, będę wozić z sobą!
I tak i nie.
Zależy gdzie jedziemy. Nie cały świat to droga Skandynawia. Choć i w niej nie ma tragedii, ale o tym co kupować by nie ujrzeć dna w portfelu w połowie wyjazdu nieco później.
Będąc w krajach trzeciego świata jedzenie jest (w przeliczeniu na złotówki) bardzo tanie i nie opłaca się zabierać z sobą za wiele. Po pierwsze fajnie jest spróbować lokalnej kuchni, po drugie przepłacimy wożąc jedzenie z kraju, po trzecie jesteśmy bardziej obciążeni.

Zjem byle co, byle szybko, byle tanio.
Nie jest to dobre rozwiązanie. Wyprawa rowerowa w odróżnieniu od niedzielnej przejażdżki to wzmożony i długotrwały wysiłek fizyczny. O ile tempo na takiej wyprawie jest zdecydowanie wolniejsze niż na maratonie to wysiłek jest często całodzienny. Dlatego też ważne jest by dostarczyć naszemu organizmowi dobre paliwo, które nie będzie tylko szybko spalanym cukrem prostym.

Co zatem jadać na wyprawach rowerowych?
Preferencji, szkół, poradników jest wiele, zaleceń producentów żywności pewnie jeszcze więcej. Bazując na naszej ostatniej wyprawie rowerowej do Islandii i posiłkując się zeszłoroczną wyprawą do Norwegii wybraliśmy następującą opcję żywienia.

Jako, że Islandia to kraj skandynawski, w którym po przeliczeniu koron na złotówki czasem wolimy zjeść kamień, a kamienie są małokaloryczne to zakupy na miejscu należą do obowiązkowych. Jednakże zabraliśmy z sobą jedzenie z Polski z opcją dokupywania najpotrzebniejszych składników, a czasem zachcianek, na miejscu. Kupowaliśmy tylko chleb, owoce, warzywa, colę, piwo.

Do przygotowania porannej kawy, herbaty czy też ogólnie do gotowania zabraliśmy z sobą kuchenkę GoSystem GS2101 autotrail, a kartusze z gazem kupowaliśmy na miejscu. Kartuszy nie można przewozić w bagażu podręcznym ani rejestrowanym. Kupić je można w punktach informacji lub na stacjach benzynowych. Podczas 9 dni używania kuchenki na 4 osoby zużyliśmy dwa duże kartusze po 500 gram.


Na wyprawach jemy z reguły 4 posiłki dziennie. Jeśli jest mega ciepło jemy mniej.
1. śniadanie
Zabraliśmy z sobą musli własnej roboty, mix płatków owsianych, otrębów, suszonych owoców, orzechów, itp. Przygotowanie jest banalnie proste i szybkie. Wystarczy zalać wrzątkiem lub kupionym na miejscu jogurtem (naturalnym lub smakowym, kwestia gustu).

2. drugie śniadanie
W naszym przypadku to klasyczne kanapki. Zabraliśmy z kraju po dwie puszki mięsne, pasztety oraz po bochenku chleba razowego na "pierwszy dzień" (resztę pieczywa kupowaliśmy na bieżąco). Na miejscu kupowaliśmy także warzywa i owoce, które urozmaicały nam posiłek.


3. obiad
W Norwegii gotowaliśmy ryż, makaron i zalewaliśmy sosami. Obiady przygotowywaliśmy na kuchence turystycznej lub na ognisku. Na Islandii ogniska można palić bez przeszkód lecz... no właśnie nie ma z czego bo nie ma lasów. Pozostała więc kuchenka.


Na Islandii zrezygnowaliśmy w 100% z tego na rzecz obiadów liofilizowanych, które wystarczy zalać wrzątkiem, odczekać wymagany czas po którym są gotowe do spożycia.

Posiłki liofilizowane są na pewno droższe niż nasza opcja obiadów w Norwegii, ale za to są dużo szybsze w przygotowaniu, nie trzeba zmywać naczyń i są zdecydowanie bardziej energetyczne. Poza tym skoro już jesteśmy w kraju skandynawskim, który ma ceny wyższe niż Polska i tak bardziej opłaca się liofilizat niż pójście na "kebsa" ;) A że kebsa na interiorze nie ma, że wieje silny wiatr i gotowanie nawet wody zajmuje sporo czasu to polecam obiady liofilizowane :) Mieliśmy z sobą obiady firm Lyo Food oraz Trek'n Eat. Są to posiłki smaczne i wysoce energetyczne. Zabraliśmy z sobą między innymi kurczaka pięciu smaków, zupę gulasz, wieprzowinę z ziemniakami, bigos, chili con carne. Dla przykładu, kurczak curry z ryżem ma 627 kcal i wymaga 520 ml wrzątku.


4. kolacja
Z reguły nie chce nam się jeść wieczorem. Dlatego spożywamy gainera (odżywka węglowodonowo-białkowa), jako uzupełnienie węglowodanów i białka po wysiłku. Do tego kilka kanapek i to nam wystarcza na zaspokojenie głodu.


coś na czarną godzinę!
Kilka gorących kubków, zupka chińska, suche kabanosy (których nie warto jednak jeść ostatniego dnia wyprawy) oraz 3-4 batoniki. Te batoniki zawijam taśmą i wrzucam na dno sakwy, następnie zapominam. Są na naprawdę czarną godzinę.

Powyższa rozpiska to nasze podstawowe założenie jedzeniowe na wyjazd. Przed wyjazdem wyliczyliśmy potrzebne ilości i zabraliśmy z sobą co mogliśmy z Polski. Co ciekawe na miejscu chleb czy warzywa kupowaliśmy głównie na stacjach benzynowych, sklepiki, nawet najmniejsze, należały do rzadkości na naszej trasie. Na stacji nie pogardziliśmy także hot-dogiem. Również burgery i frytki były nam nie straszne i jedliśmy je ze smakiem. Mimo iż nacodzień nie przepadam za "takim" jedzeniem, to poza domem wszystko smakuje inaczej. Czasem po prostu człowiek ma zachcianki, które trzeba spełnić ;) Tłumaczę sobie, że całą "niezdrowość" spalaliśmy na bieżąco ;)


skąd brać wodą?
Bez wody daleko nie zajedziemy. Przyrządzamy posiłki, pijemy kawę, pijemy w czasie jazdy. Wodę możemy kupić, to najprostsze rozwiązanie lecz gdy nie ma sklepów wystarczy znaleźć odpowiednie, naturalne źródło. Unikajmy brania wody z małych rzeczek na pastwiskach, gdyż woda może być zanieczyszczona. Wodospady, górskie potoki, jeziora położone wysoko w górach są bezpieczne. Zawsze jednak, gdy mamy wątpliwości można użyć tabletek do odkażania wody. W Nepalu korzystałem z tabletek Micropur Forte firmy Katadyn. Jedna tabletka wystarcza do odkażenia pół litra wody. Warunkiem jest odczekanie pół godziny.
W Norwegii i na Islandii woda jest czysta i można ją pić bez obaw praktycznie z każdego źródła. Nam tabletki się nie przydały, choć mieliśmy je z sobą.


co pić w czasie jazdy?
Woda jest dobra, ale nie czysta. Powinniśmy dostarczyć naszemu organizmowi coś więcej. My wybieramy wszelkiego rodzaju witaminy w postaci tabletek musujących. Magnez, potas, żelazo. Jako, że mam z sobą zawsze dwa bidony na ramie w drugim bidonie podczas wyprawy do Maroko wylądował napój hipotoniczny. O różnicach pomiędzy izotnikami, hipotonikami i hipertonikami pozwólcie, że nie będę się tu rozwodził. Ważne jest by nie pić tylko czystej wody, która jest szybko odprowadzana na zewnątrz i słabo nawadnia organizm.

co jeść pomiędzy posiłkami?
Mama od zawsze mówiła, że podjadanie między posiłkami jest niezdrowe. Mówiła rzecz jasna o codziennym żywieniu, nie o jedzeniu na wyprawach, gdzie zapotrzebowanie jest inne. Baton energetyczny, żel czy gorzka czekolada potrafią uratować od kompletnej utraty sił i dodać ich przed podjazdem czy jeszcze kilkoma kilometrami trasy. A niezdrowe cukry zostaną spalone szybciej niż przyswojone ;) Batoniki jakie z sobą zabraliśmy były przeróżne. Dedykowane sportowe, zwykłe corny z orzechami, batony musli i ukochane przez wszystkich sezamki!


Być w innym kraju i nie skosztować lokalnej kuchni uważam grzech. Przed wyjazdem kilka razy czytałem o islandzkim rekinie. O tym, że zakopuję się go w ziemi na kilka tygodni, następnie wykopuje i przyrządza. Nie wiem czy to prawda. Niestety takiego nie znaleźliśmy. Za to pod koniec wyprawy gdy mieliśmy pół dnia wolnego wyszliśmy pozwiedzać Reykjavik i poszukać lokalnej kuchni. Islandia czyli ryby. Ewelina, która przechowała nasze kartony, a także udostępniła na dwie noce podłogę w salonie i prysznic (raz jeszcze wielkie dzięki!!!) poleciła nam pójść do portu i odwiedzić restaurację Saegreifinn. Odnaleźliśmy ją bez problemu. W środku znaleźliśmy niewielką lodówkę ze świeżymi porcjami różnego rodzaju ryb. 


Skosztowaliśmy wieloryba, szaszłyk z ryby której nazwy nie pamięta już żaden z nas oraz rekina. Pycha, polecam :) Rekin podany był na kęsa, dosłownie. Dowiedzieliśmy się, że nie każdemu smakuje, a raczej mało komu smakuje więc może stąd tylko kęs. A może limity połowu lub jego zdobycie jest bardzo ograniczone? Nie dociekałem jeszcze tego tematu, spróbowałem i stanąłem po stronie "smakowało mi".




Była to chociaż namiastka lokalnego jedzenia. Podczas wszystkich dni pedałowania nie spotkaliśmy niestety żadnego miejsca, w którym moglibyśmy skosztować coś innego niż wymienione wcześniej "specjały" kuchni stacji benzynowych ;) Myślę, że planując trasę bardziej na północ, bliżej Oceanu Atlantyckiego czy Morza Norweskiego są miejsca, w których można znaleźć lokalne specjały. Tak jak w miejscowości Gudhjem na Bornholmie, gdzie nad samym morzem stała potężna wędzarnia połączona z restauracją. My niestety mieliśmy bardzo ograniczony czas na Islandię, a zależało nam na przejechaniu przez interior. Więc niestety musieliśmy zadowolić się specjałami z portu w Reykjaviku. O samej trasie, przygotowaniach, niespodziankach i o tym czy nam się podobało będziecie mogli przeczytać w następnym poście.

piątek, 10 lipca 2015

Rodzinny weekend na Bornholmie


Całkiem niedawno (tj. w 2013 roku) dwóch przedstawicieli SundayBikers, właśnie na tej malowniczej wyspie, przeżyło swoją pierwszą rowerową wyprawę. Z ich relacji wynikało, że bardzo prawdopodobną opcją jest ponowne odwiedzenie tego miejsca. Wystarczyło poczekać 2 lata i padł pomysł: "A może byśmy tak pojechali na Bornholm?" Co ciekawe zaproponowała to moja przyszła teściowa!! Długo nie trzeba było namawiać reszty rodziny. Na długi, czerwcowy weekend pojechaliśmy sześcioosobowym, rodzinnym składem: rodzice, dwie córki wraz ze swoimi narzeczonymi.


Rowery do samochodów i czas ruszać w trasę. Nad ranem mieliśmy prom z Kołobrzegu do Nexø, skąd musieliśmy dojechać do naszej bazy noclegowej w Dueodde. Po dotarciu na miejsce, trasa troszeczkę się skomplikowała, gdy okazało się, że domek nr 51 nie istnieje!! Poszukiwania domku umożliwiły nam zwiedzenie okolicy, na szczęście jeden z mieszkańców rozpoznał domek na zdjęciu, które ze sobą mieliśmy i wskazał nr 6! No tak! Prosta matematyka 5+1=6 !! Z powodu wydłużenia się czasu poszukiwań naszego noclegu na tym zakończyliśmy jazdę pierwszego dnia.


 


Drugi dzień na wyspie spędziliśmy na zwiedzaniu miejscowości Aakirkeby, skąd udaliśmy się pod pomnik leśniczego Hansa Romera, następnie na wieżę widokową Rytterknaeten (162 m.n.p.m.) oraz do kompleksu leśnego Almindingen...





...gdzie znajdują się nasze polskie żubry (sześć jałówek z Białowieży i byk z Pszczyny), które zostały tam przetransportowane w 2012 roku.


Trzeci dzień miał być "naj"! NAJdłuższy, NAJcięższy, NAJciekawszy... no i pewnie jeszcze parę "naj" by się znalazło. Zaplanowaliśmy wyjazd autobusem z Dueodde do Hammershus. Czyli do ruin zamku z XIII wieku, który podobno jest największym tego typu obiektem w północnej Europie.


Następnie trasa prowadziła wzdłuż wschodniego wybrzeża Bornholmu. Mieliśmy okazje zwiedzić miejsca sakralne, obejrzeć starodawne wiatraki oraz liczne wędzarnie ryb, gdzie trzeba było oblizywać się od ucha do ucha.




Ostatni dzień naszej wyspiarskiej przygody to powrót do Nexø, Ale trasa byłaby zbyt krótka oraz nudna, gdybyśmy jej nie urozmaicili... postanowiliśmy udać się do Paradisbakkerne. Miejsce to nazywane jest  Rajskimi Pagórkami. Nasze "rumaki" zostawiliśmy przed wejściem na szlak pieszy i daliśmy chwilę odpocząć naszym pośladkom! Dalej już tylko z górki i na prom.





Podsumowując:
- w 4 dni przejechane ponad 160 km, czyli w sam raz na rodzinny "spacer", gdzie nikt się nie spieszy, a jedynym wymogiem było wrócić wieczorem do łóżka;
- potwierdzamy, że Bornholm to raj dla rowerzystów - ścieżki rowerowe, oznakowanie oraz kultura kierowców zaskakują (oczywiście pozytywnie);
- trzy rowery górskie, dwie holenderki i jeden rower trekkingowy - żaden nie zawiódł na wyjeździe,  ale wszystkie pokazały swoje mocne i słabe strony;
- z rodziną też można pokręcić i to nieźle!! "Niedzielne rowerowanie" jest dla każdego - nieważne mały czy duży, młody czy trochę starszy.

Pozdrawiam 
Kędzior

czwartek, 9 lipca 2015

Pomorski Puchar Dogtrekkingu w Gniewowie k. Wejherowa - ustawianie trasy

Wczoraj wieczorem miałem przyjemność ustawić trasę na zawody Dogtrekkingowe, które odbędą się w najbliższą sobotę o godz. 15:00 w Gniewowie.

Dogtrekking czyli bieg na orientację z psem to świetna forma aktywnego spędzania czasu, dbanie o kondycje fizyczną swoją i naszego czworonoga. Wybiegany pies to szczęśliwy pies, do tego może spotkać się z innymi psami, a te jak ludzie są zwierzakami stadnymi :)

Sam wielokrotnie startowałem w pieszych rajdach na orientację. Harpagany, Tułacze oraz również kilka dogtrekkingów. Na najbliższych zawodach uczestnicy będą mieli do wyboru trasę fitness, rodzinną, mid - po szczegóły odsyłam do wydarzenia na fb lub stronę www. Trasę przygotował PanHusky, z którym niejednokrotnie jeździłem i rozstawiałem trasy lecz tym razem trasę rozstawiłem samodzielnie. Mam nadzieję, że nie będzie żadnej wtopy, że punkty przyczepiłem solidnie i co najważniejsze, tam gdzie trzeba ;)

Na ustawianie trasy wybrałem się prosto po pracy. Uzbrojony w rower, dwa bidony wody, punkty, mazaki, taśmę klejącą, mapę papierową + mapę cyfrową pojechałem SMKą do Wejherowa. Na miejscu byłem o godzinie 18:30 i od razu ruszyłem w las.


Ustawianie trasy to świetna okazja na pojeżdżenie rowerem i popracowanie z mapą. Rower pomaga szybciej przemieścić się po trasie lecz czasem trzeba go zostawić i przejść się kilkadziesiąt czy kilkaset metrów do punktu położonego na wzniesieniu czy wąwozie bo gęste krzaki wiją się po całym napędzie i wtedy rower przeszkadza. Rozstawienie punktu zabiera trochę czasu, trzeba znaleźć odpowiednie miejsce w terenie, zdjąć plecak, wyjąć punkty, mazak, taśmę, przymocować, spisać kod na kartę i cyknąć fotkę. Następnie spakować się i pedałować dalej. Dlatego gdy miałem rozstawionych pięć punktów spojrzałem na godzinę i ... przyspieszyłem :)

W okolicach Gniewowa byłem pierwszy raz . Znalazłem tam piękny las, malownicze tereny i kilka fajnych podjazdów. Oprócz samej przyrody mijałem kilka wiat z ławami, miejscami na ognisko i koszami na śmieci. Jest to dobre miejsce na rower, dogtreking czy rodzinny spacer i piknik.



Ostatni punkt rozstawiłem o godzinie 23:25 po czym ruszyłem ile sił w nogach na ostatnią kolejkę do Gdańska tego dnia! W niecałe 13 min wyjechałem z lasu, ominąłem kilka ulic jednokierunkowych i skwer (mimo pustych ulic uznałem, że nie ma co łamać przepisów) i wskoczyłem do kolejki, która odjechała dwie minuty później :)


To kolejny po naszej ostatniej zabawie w scenariusz zaciągnięty wprost z ASG sposób na urozmaicenie jazdy na rowerze. Nie tylko trzaskanie kilometrów, ale także poznanie okolicy i wyhasanie się :)