środa, 11 grudnia 2013

Rower zimą? Jak dbamy o kondycję, gdy można lepić bałwany?


Mimo że obecnie za oknem temperatura na lekkim plusie i śnieg znika, to pierwszy "atak" zimy mamy już w tym roku za sobą.

Czy zima oznacza odstawienie ukochanych dwóch kółek na wieszak i czekanie do wiosny? Sporo ludzi mówi, że zimą szkoda sprzętu, że zimą jest niebezpiecznie, że zimą zwyczajnie nie jeździ się na rowerze. Z drugiej strony głosy zapaleńców mówiący "nie ma złej pogody na rower, są tylko nieodpowiednie ubrania". Uważam, że obie strony mają trochę racji. To, czy zdecydujemy się jeździć zimą, zależy od kilku czynników.

1. zimą szybciej zużywają się rowerowe części, sól, błoto pośniegowe, piach, dużo wooody

Czy jesteśmy gotowi by świadomie niszczyć swój rower? Moim zdaniem prawdą jest, że zużycie części jest większe, ale o rower wystarczy po prostu zadbać. Można przygotować rower na zimę, stosować odpowiedni smar, czyścić po każdej jeździe i smarować napęd. Poruszając się po mieście można  zmodyfikować swoje "letnie" trasy i wybierać te bardziej odśnieżone... a główne ścieżki rowerowe w Gdańsku są odśnieżone. 

2. zimą będę potrzebował więcej ubrań

Potrzebuję więcej ubrań, ubrania są drogie. Niby tak, ale na dojazd do pracy nie trzeba ocieplanych, wiatroszczelnych lajkr na szelkach za >200zł, strój na cebulkę nada się równie dobrze (lecz bez przesady z ilością). Poprzedniej zimy jeździłem w dwóch parach bawełnianych kaloson + zwykłe, długie obciślaki (bez pieluchy), do tego wysokie skarpetki. Góra podobnie + windstoper, którego używam również w górach i na żaglach. Owszem, możemy ubrać się modnie :) ale możemy też ubrać się praktycznie; popatrzeć co mamy w szafie i co możemy połączyć.

3. zimą jest zimno

Jest zima, musi być zimno! A na rowerze? Pedałowanie samo w sobie sprawia, że nie jest nam zimno. Oczywiście, o ile z nogami nie ma problemu to szczególnie na zjazdach musimy zadbać o korpusik i głowę. Osobiście używam windsopera i obowiązkowo czapki pod kask + ograniczenie prędkości do max 20 km/h (przy temp znacząco poniżej zera). Moim najsłabszym punktem organizmu pedałującego zimą są stopy. Jeżdżąc w spd praktycznie nimi nie ruszam, ale ubieram grubą skarpetę i daję radę.

4. zimą jeżdżąc na rowerze będę chory

To chyba najbardziej absurdalna ze wszystkich wymówek. Wręcz przeciwnie, zażywając ruchu na świeżym powietrzu, dbając przy tym o odpowiednią ilość ubrań i robiąc to stopniowo zahartujemy swój organizm, który nabierze odporności i autobusowe zarazki nie będę mu już straszne.

Na koniec zadajmy sobie pytanie: czym jest dla mnie rower?


Jeśli traktujemy rower jako środek transportu np do pracy to nie rezygnujmy z niego, tylko róbmy to z głową.
Jeśli natomiast lubimy poszaleć sobie po lesie to wybierzmy raczej główne drogi, te boczne mogą sprawić nam mały problem i jazda nie będzie już tylko jazdą (co widać na pierwszym foto w poście :) ).
Jeśli traktujemy rower jako coś, co ma nam służyć przez lata wybierzmy samochód lub komunikację miejską. Pamiętając, że samochody również dużo bardziej zużywają się zimą, palą więcej paliwa bo jest zimno, jazda nimi również bywa niebezpieczna. Jeśli zaś o komunikację miejską chodzi, to zgodnie ze słowami Pana ze sklepu rowerowego skierowanymi do Kubusia "z części rowerowych w zimie najtaniej wychodzi bilet miesięczny".

Osobiście uważam, iż ludzie którzy mówią "jeżdżąc zimą na rowerze będziesz musiał na wiosnę wymienić napęd" zapominają, że jeżdżąc samochodem muszą go zatankować, sól także go niszczy, a bilet miesięczny kosztuje. Do tego ile mamy śnieżnych miesięcy w roku, podczas których powinniśmy oszczędzać swój rower i przesiąść się np na komunikację miejską? Pomnóżmy te miesiące przez cenę biletu miesięcznego, po czym sprawdźmy ceny napędów i może nie będzie to już tak źle wyglądało w naszym budżecie. Tak wiem napęd to nie wszystko, ale rowerowa zajawka i kondycja wymaga niewielkich poświęceń.


Rozpisałem się, a główną myśl, jaką miałem w głowie to "jak SundayBikers dbają o kondycję zimą", więc do sedna.
Każdy z nas jest inny, każdy z nas ma inne codzienne obowiązki, inną ilość dostępnego czasu, inne możliwości. O ile w miesiącach cieplejszych zgranie się na cały dzień na rower to nie problem to zimą z racji szybko zapadających ciemności i niższej temperatury nie jest to już takie proste. Dlatego wsiadamy częściej na rowery spiningowe. Czasem chodzimy na zajęcia razem, czasem osobno. Póki co uczęszczamy do dwóch klubów, nie można przyzwyczajać się do jednego trenera i jednego rodzaju wysiłku. Ważne jest by pracować nad wydolnością, ale nie zapominać o sile. Wszystko trzeba odpowiednio wyważyć. Dodatkowo Tomasz zasuwa na basenie, a Kuba szarpie żelastwo na siłowni, Marcin gra w siatkówkę. A ja? Liczę na to, że w końcu zbiorę się na siłkę i na basen, póki co spining, rower, a może i moje kolana są już gotowe, by znowu wrócić do regularnego biegania, bo bieganie zimą uwielbiam :)

piątek, 15 listopada 2013

O czyszczeniu butów spd kilka słów

Jesień czyli deszcz, a z deszczem błoto... jak ustrzec się przed tym ustrojstwem? Wchodzi absolutnie wszędzie. Począwszy od napędu poprzez szczęki hamulcowe, ubrania, na kierownicy i tarczy licznika skończywszy :)

W weekend miałem przyjemność popedałować po Gorcach, krótka trasa 33 km wyznaczona została z Rabki Zdrój na Turbacz, najwyższy szczyt Gorców - 1314 m n.p.m. Podjazd 17,5 km i uwaga 1000 m przewyższeń ;) Ale nie o cyfrach ma być, więc do rzeczy. Zjazd po leśnych drogach zawsze skutkuje ufajdanym rowerem. Tym bardziej, jeśli do tego teren jest podmokły, błoto zalega od kilku dni, a z nieba bardzo intensywnie pada. Wtedy ilość błota rośnie wprost proporcjonalnie do prędkości zjazdu, a korelacja z ukształtowaniem i wcześniejszym zabłoceniem terenu jest zdecydowanie dodatnia. Skutkiem takich warunków była błotna warstwa na spodniach, to nie były kropelki błota, to była kolejna warstwa ubrania! Góra podobnie, o rowerze lepiej nie mówię. Byłem zdumiony, że pomimo neoprenowych ochraniaczy na butach wyglądały one jakbym szedł na szczyt, a nie pedałował :P Owszem czasem zdarzało się, że sprytnym ochraniaczom na buty podwijał się przód, któremu skutecznie pokazywałem gdzie jego miejsce, czasem musiałem także podejść kawałek. Czy bez ochraniaczy byłoby jeszcze gorzej? Na pewno bootki by przemokły więc nie żałuję dodatkowej warstwy na nogach.

Po powrocie do domu nie miałem ni siły ni czasu na czyszczenie butów, więc niestety odstały parę dni. W tym czasie miałem nadzieję, że w ciepłym mieszkaniu błotko zaschnie i większość będę mógł obskubać. Nic bardziej mylnego, górskie błoto nie zastyga :P Pozostało więc czyszczenie totalne.

W tym celu przygotowałem:
- klucz imbusowy do odkręcenia bloków
- wiadro
- szczoteczkę
- szare mydło

Krok pierwszy: dokopanie się do śrub trzymających bloki, odkręcenie i wyczyszczenie










Krok drugi: oczyszczenie z błota na sucho, tyle ile się da, lecz bez przesady by nie uszkodzić tworzywa.

Krok trzeci: pozbycie się reszty błota poprzez namoczenie butów w ciepłej wodzie 
Krok czwarty: ciepła woda, szare mydło i szczoteczka :)

Krok ten powtórzyłem dwukrotnie, oczywiście jest to zależne od stopnia zabrudzenia.

Krok piąty: suszenie.
Postanowiłem nie suszyć od razu butów na grzejniku. Pozostawiłem je w łazience i dopiero dzień później położyłem pod grzejnikiem - nie na grzejniku.


Buty odzyskały dawny blask :)


W międzyczasie poszukałem w internecie o sposobach czyszczenia butów spd. Większość na które trafiłem mówiła tylko o wilgotnej szmatce i czyszczeniu butów z letniego pyły lecz rozbawił mnie szczególnie jeden, biegowo rowerowy "wielu biegaczy często zachwalało żwirek dla kota, jednocześnie pochlania wilgoć i zapachy wiec pewnie warto by spróbować." Rozbawił lecz może i ma to faktycznie praktycznie zastosowanie pomyślałem, cóż jak następnym razem bootki mi przemokną podbiorę trochę żwirku i wsypię do butów :)

sobota, 2 listopada 2013

U Wielkiego Mistrza

Ostatnia, niedokończona trasa powiodła nas za Malbork.

Wyjazd odbył się jakieś 3 godziny później, niż zaplanowano...ale to chyba nic nowego. Pogoda była wybitnie niezachęcająca do spacerów. Ale przecież nie szliśmy na spacer - dobre ciuchy i można jechać. Z Gdańska wskoczyliśmy na Szlak Mennonitów. Po drodze mijaliśmy piękną zabudowę żuławską - spichlerze, dworki i domki podcieniowe.

Do Tczewa trasa przebiegała gładko, choć mokro. Przy okazji mamy potwierdzony wygodny rowerowy dojazd do Tczewa. Po przekroczeniu Wisły czekała nas szeroka, wygodna krajówka, chociaż przy 15 kilometrowym, prostym odcinku można zasnąć za kierownicą. Zatankowaliśmy na stacji benzynowej i do Malborka już tylko kawałek. Sweet focia pod zamkiem i lecimy dalej.

Zauważalna jest zmiana krajobrazu. Z płaskich pól Żuław, przenosimy się w zalesione pagórki i łąki. W jesiennej atmosferze wygląda to naprawdę przepięknie.

I teraz clou wyprawy. Kilkanaście kilometrów przed granicą województw Jakuba zabiła kałuża wespół z brukiem. O szczegółach nie ma co, wystarczy, że z rozwalonym nadgarstkiem jedzie się kiepsko. Odpuszczamy Elbląg i z ciężkim sercem turlamy się do Malborka na pociąg do domu. Mogę Wam powiedzieć, że naprawdę ciężko zmienia się przerzutki jedną ręką. Na peron wpadamy w ostatnim momencie i do Gdańska na tarczy wracamy ok. 19.

Trasa jeszcze do zrobienia - chyba pojedziemy z drugiej strony, żeby było ciekawiej ;). Nadgarstek Kuby po prawie 4 godzinach imprezy na SORze okazał się tylko stłuczony, także kamień z serca... a że zrobiliśmy tylko 100km, no cóż, zdarza się. Przynajmniej nie wracaliśmy w nocy.

sobota, 12 października 2013

Na wschód od Edenu.

W ostatnie weekendy wychodzą wyprawy rowerowe, oj wychodzą... jeszcze niedawno Hellowaliśmy, a teraz wykręciliśmy ok 160 km (Kędzior nawet 176 - życiówkę) w kierunku rosyjskiej granicy.
Tym razem względnie wyspani, także mieliśmy tylko 30 minut opóźnienia na starcie. Wyruszyliśmy o 7 rano z Gdańska. Było.. zimno. Na szczęście pouzupełnialiśmy ostatnio garderobę, więc byliśmy przygotowani nawet na -10. Chociaż przeprawa promowa w Świbnie dała się nam mocno we znaki.

Cała trasa właściwie płaska, z wyjątkiem ostatniego fragmentu od Kątów Rybackich i dalej, w okolicy Krynicy Morskiej. Tam czekały nas krótkie podjazdy i zjazdy, ale jak wiadomo Sandały uwielbiają górki. Pod sam pas graniczny nie dotarliśmy - ślepa uliczka najdalej wysunięta na wschód była dla nas wystarczająca.

W mijanych miejscowościach wyraźnie widać ich turystyczny charakter. Świeciły pustkami. Mimo tego bez problemu znaleźliśmy knajpkę w Krynicy Morskiej dla obiadowego uzupełnienia kalorii.

Droga powrotna upłynęła nam na hamowaniu himalajskich zapędów Radzia do wykręcania średniej odcinkowej 27 km/h - Kędzior skupiał się w tym czasie na robieniu życiówki, a ja na pilnowaniu swojej kontuzjowanej kostki, żeby za głośno nie piszczała. Mimo tych drobnych wszak przeszkód uważam, że wynik trasy ze średnią powyżej 18 km/h był zadowalający.

Sandały w szczytowej formie - na potwierdzenie podam, że tegoż samego dnia wieczorna impreza przeciągnęła nam się do 5 rano.

Wschód załatwiony, północ i południe też. Zaczynają nam się powoli kończyć pobliskie trasy - chyba trzeba zwiększyć dystanse...

Kubuś.

wtorek, 24 września 2013

Hellride 2 czyli "jestem na pierwszym*"

Po raz drugi zaatakowaliśmy półwysep. Pierwszy raz jechałem z Kubusiem dwa lata temu odcinek z Helu do Gdańska. Tym razem dorzuciliśmy sobie kilometrów, ile można bujać się w okolicy setki ;) i przejechaliśmy trasę Reda-Hel-Gdańsk. Odcinek Reda-Hel-Władysławowo dzielnie przepedałował z nami Małysz, który podwoił swój dzienny kilometraż na rowerze kończąc z wynikiem około 102 km - ode mnie wielki szacun! Ale może od początku....

Jak to jest, że na rower SundayBikers wstają o każdej porze, a do pracy mają problem? ;) Musimy sobie znaleźć inną pracę :) Mój budzik zadzwonił o 5:10. Po drodze zgarnąłem Jakuba oraz wykonałem kontrolny telefon do Małysza, który również wstał planowo. O 6:30 byliśmy już wszyscy w SKM w Gdańsku Głównym w kierunku Redy, o 7:31 osiodłaliśmy maszyny i udaliśmy się w drogę. Trasa zaplanowana była bocznymi szosami i ścieżkami rowerowymi także o 11:45 dotarliśmy na Hel. Jak Hel to i rybka, nie wiemy czy mrożona czy z porannego połowu, ale dorsz którego wszyscy zamówiliśmy smakował wyśmienicie. Obiad niczym u babci bo o godzinie 12:00 lecz picie nieco bardziej kaloryczne bo Specjalne, a nie kompot z wiśni ;) W wybranym przez nas miejscu na obiad mają ciekawe podejście do klienta: zamawiając zestaw w postaci zupy (do wyboru dwie) oraz tzw drugiego dania, gdy klient nie powie jaką zupę chce obsługa uznaje to za rezygnację z niej. Czemu nie zapytają jaką zupę wybieramy? Dlaczego nie odliczą jej od rachunku? Nie wiemy, upomnieliśmy się o zupę której nie dostaliśmy i zjedliśmy duży dwudaniowy obiad w dobrej cenie. No dobra... zupa była średnia :P


O godzinie 13:00 ruszyliśmy w drogę powrotną, nieco lżejszym tempem bo aż do Władka wiał nam wmordewind. Jak już pisałem wyżej Małysz rozstał się z nami we Władysławowie zapowiadając, że następnym razem atakuje 150 km jednego dnia :) W drodze powrotnej odkryliśmy, ścieżkę rowerową wokół Pucka, która polami wyprowadziła nas do Rzucewa, następnie przez Kosakowo i Pogórze dotarliśmy do znanych nam rejonów. W Gdańsku Głównym zameldowaliśmy się przed 21:00 na kawie u Małyszów :)

*jestem na pierwszym - takimi słowami przywitał mnie Jakbu gdy go budziłem o 5:35, biedak nie pamiętał tego nawet...takie są skutki powrotu z imprezy o 4:00 i pójścia na rower - drugi szacun tego dnia!




poniedziałek, 19 sierpnia 2013

Szklarska Poręba 2013 - relacja z wyprawy

Dlaczego Szklarska? Gdy pomysł pojechania w góry okazał się realny okazało się to najlepsze dla nas miejsce na rowerowe góry. Czynnikami które nas interesowały były:
- mnogość tras rowerowych
- różne stopnie trudności tras
- możliwie jak najkrótszy dojazd PKP
Do tego wszystkiego internet aż huczał informacjami o przyjazności regionu dla rowerzystów, o trasach dla każdego, o trasach maratonów i całodniowych wycieczkowych. Wszystko to okazało się prawdą, a jak to wyglądało z naszej perspektywy? Wszystko poniżej dzień po dniu, zapraszamy.



Dzień pierwszy - "droga długa jest"

W relacji z Bornholmu można znaleźć informację, że Radek jest królem drzemek. Tak też zaczyna się nasz drugi wyjazd.
Plan był następujący:
- o godzinie 3:30 przyjeżdża Bynio i zawozi nas do Laskowic Pomorskich, gdzie wsiadamy w pociąg i jedziemy już sami
Niestety, pakowanie, plotkowanie i ostatnie ustalenia sprawiły, że położyliśmy się o godzinie 1:30. O godznie 3:36 zadzwonił telefon "Panowie czekam już na dole". To był nasz budzik, bo te właściwe przespaliśmy ;)
Na szczęście zbieramy się szybko, pakujemy rowery i sakwy do samochodu i o 3:50 ruszamy z Gdańska.
Do Laskowic docieramy o 5:15 więc na spokojnie składamy rowery i montujemy bagaże. Idziemy na peron, na którym stały dwa pociągi, żółty i brązowy. Stały na jednym torze więc uznaliśmy że to jeden pociąg. Nic bardziej mylnego, były to dwa pociągi jadące w różnym kierunku, dzięki Bynio że to zauważyłeś, bo byś nas wiózł do Inowrocławia ;)
W pociągu odpalamy tradycyjne jajko na twardo i mkniemy na południe :)


Następnie przesiadka do Poznania, by następnie ruszyć do Wrocławia. Do Wrocka docieramy z pół godzinnym opóźnieniem co daje nam tylko półtorej godziny czekania na kolejny pociąg. Wsiadamy więc na rowery i pedałujemy na rynek.
Ostatni pociąg do Jeleniej Góry odjeżdża planowo.


Do Jeleniej Góry docieramy o godzinie 17:50, stąd już tylko 20km do Schroniska Szkolnego Wojtek, w którym Tomasz zabukował noclegi. Siodłamy więc maszyny i ruszamy. Docieramy tuż przed godziną 20:00.
Cała podróż zajmuje nam 16 godzin.


Kładziemy się do łóżek o 21:40 :)



Dzień drugi - rozgrzewka

Dzień pierwszy w górach zaczynamy od rozgrzewki, nie ma co od razu rzucać się na całodzienne trasy, toć są to nasze pierwsze w życiu rowerowe góry! Na cel obieramy trasę nr 5. Przed wyruszeniem na trasę udajemy się do informacji turystycznej, skąd mieliśmy pobrać darmową mapkę szlaków. Niestety, pracownik informacji leniwie wzrusza ramionami. Po kilku pytaniach pomocniczych udaje mi się wyciągnąć z niego informacje, że mapki są dopiero w przygotowaniu. Kupiliśmy mapę w sklepie.






Tego dnia jemy obiad na mieście, ale popołudniu wyruszamy jeszcze do sklepu po niezbędne artykuły do przygotowania samodzielnie obiadu na następny dzień. Wyszliśmy z założenia, że skoro mamy w pełni wyposażoną kuchnię to jutro będzie chińszczyzna. Trasa do sklepu dodaje do naszego dystansu 11km.



Dzień trzeci - wyprawa do Czech

Po udanej rozgrzewce i bardzo długiej nocy wstajemy około 8:00, Radek jak zwykle później :P
Tego dnia mamy w planie zaatakować naszych południowych sąsiadów, oczywiście atak bardzo przyjacielski i turystyczny. Ruszamy trasą nr 2. Granicę w Jakuszycach przejeżdżamy z górki nie zwalniając nawet na dawnym przejściu granicznym, dobrze że nie było tam fotoradaru, bo mieliśmy zdecydowanie za dużo na naszych budzikach! Trasa po czeskiej stronie również wiedzie z górki przez co przegapiamy skręt na szlak i dojeżdżamy do Harrachova.


Pierwszym miejscem jakie odwiedzamy jest mały pub, w którym raczymy się piwem czy dwoma i po dwóch godzinach ruszamy pod skoczenie narciarskie i następnie na szlak. Trasę musieliśmy zmodyfikować lecz wracamy na szlak. Po 10 km rowerowej wspinaczki czekała na nas nagroda :) Zjazd, na którym rozpędziliśmy się do magicznych 63,5 km/h Hell yeah! Dobrze, że zboczyliśmy z trasy, dobrze że nie podjeżdżaliśmy tego odcina, to nic że obcięliśmy około 3 km szlaku, było warto!





Dzień czwarty - pętla wokół Szklarskiej Poręby

Tego dnia ruszamy trasą nr 3. pod patronatem radiowej trójki. Szlak wokół Szklarskiej Poręby, trasa nie długa za to mocno techniczna. Sporo podjazdów, szybkich zjazdów, a w jej południowej części szlak rowerowy pokrywa się z pieszym w drodze do Wodospadu Szklarskiego co dodatkowo uatrakcyjnia trasę. Dobrze wybraliśmy kierunek pętli i na wspólnym odcinku jedziemy w dół, omijając przechodniów i ich małe pieski.



Po obiedzie ruszamy drugą pętlę trasą, której numeru w chwili pisania relacji już nie pamiętamy, a zapiski z wyjazdu milczą na ten temat...





Dzień piąty - dwie pętle

Relację z tego dnia rozpoczniemy dialogiem z poprzedniego wieczoru:
R: skoro wczoraj zrobiliśmy dwie pętle to jutro robimy tak samo, rano zrobimy trasę ok 45 km, wrócimy na obiad i pojedziemy jeszcze 35 km
T: eee... jak wstaniesz rano i zrobisz obiad to nie ma problemu, ale musiałbyś wstać o 6:00 (śmieję się pod nosem Tomasz)
R: ok, nie ma problemu nastawiam budzik na 5:30
T: jasne już widzę ja wstajesz

5:30 dzwoni budzik Radka, Tomasz z uśmiechem zerka jak ręka wyłącza budzik
5:32 Radek wstaje

O godzinie 6:05 obiad był już gotowy, spaghetti bolognese, pozostało tylko ugotować makaron, ale to jak wrócimy z pierwszej pętli. Po śniadaniu napełniamy bukłaki i bidony wodą i ruszamy trasą nr 10.





Na obiad wracamy około godziny 14:00, dowiadujemy się, że zgodnie z regulaminem nie powinno nas w być w schronisku pomiędzy 10:00, a 17:00, hmmm no cóż ;) Gotujemy makaron, spijamy chmielowego energetyka i ruszamy na drugą pętlę. Tomasz nieco się opierał, ale skoro król drzemek dotrzymał słowa to i on musiał :)


Trasa nr 7 okazała się niezwykle nuuudna i monotonnna. Opisywana jako wycieczka całodniowa, nie wiemy jakim cudem. Wpierw asfaltem 10 km lekko pod górę, by następnie zjechać 9 km szturową drogą bez pedałowania. Uwieżcie nam przez 9 km zakręciliśmy korbą może 3 razy, no nuda na maxa :P Do tego wyszło nam 10 km mniej niż planowaliśmy. Trudno bywa i tak, za to pod koniec trafiliśmy na oberwanie chmury i w końcu coś się działo :)




Dzień szósty - wracamy do domu

Schronisko musieliśmy opuścić do godziny 10:00. Uznaliśmy, że nie wyjeżdżamy już na szlaki, z resztą wszystko co najciekawsze zjechaliśmy. Pozostał jeden szlak ok 60 km oraz kilka małych po ~10-15 km, które z resztą przejechaliśmy w drodze na inne szlaki, które zjeździliśmy.
Droga do Jeleniej Góry zajmuje nam zdecydowanie mniej czasu niż pierwszego dnia. Co tu robić przed 12:00? Zwiedzamy rynek, bardzo ładny polecamy! I idziemy na piwo i pizze :)


Następnie zmieniamy lokal na park przy dworcu PKP, gdzie już tylko 4 godziny do odjazdu pociągu....




Podsumowanie

Radek:
Oznakowanie tras w mieście fatalne, na skrzyżowaniach ulic często brakuje oznakowań, na trasie czasem trzeba się domyślać, więc bez mapy ani rusz.


Poza tym bardzo pięknie miejsce, które spełniło moje rowerowe oczekiwania. Zostałbym jeszcze jeden dzień dłużej, a przy następnym podobnym wypadzie zdecydowanie od samego początku będę robił dwie pętle jednego dnia. Niby środek sezony, a trasy rowerowe praktycznie puste, co sprawiało jeszcze większą radochę.

Niestety w pamięć zapadło mi kombinowanie przejazdu PKP, wniosek jaki nasuwa mi się po powrocie to:
- jestem za uczciwy, kombinuje i szukam pociągu, który zabierze nasze rumaki z sobą, w rzeczywistości lepiej nie mieć biletu i zrobić następująco:
- znaleźć pociąg, którym chcemy jechać
- jeśli jest jeszcze miejsce na wieszakach zająć najbardziej nam odpowiadające
- jeśli jest 3:00 nad ranem i jest Was czwórka oczywiście z rowerami to bez skrupułów wsiadasz do pociągu, a rowery wpierdalasz jeden a drugi, to nic że w przedziale rowerowym jest już 6 rowerów, zawsze jakoś da się upchnąć kolejne
- następnie szukasz miejsca siedzącego, to nic że nie masz wykupionego biletu wraz z miejscówką
- czekasz aż konduktor będzie sprawdzał bilety
- bez zbędnych tłumaczeń kupujesz bilet dla siebie (niektórzy nawet nie wspomnieli o rowerze)
- konduktor nic nie powie na piramidę rowerów, to nic że pociąg przystosowany jest tylko na trzy.

Można powiedzieć, że konduktor jest po stronie rowerowych turystów, jakby zaczął wyrzucać ludzi z rowerami bo nie ma dla nich miejsca były ostry dym. Dla mnie była to (raczej, bo nigdy nie mów nigdy) ostatnia podróż z rowerem w TLK, już wolę regionalne, gdzie nikt nie będzie bezmyślnie rzucał rowerów jeden na drugi.

Kędzior:
Podział dotyczący wyjazdu uważam za sprawiedliwy... zająłem się noclegiem. Jedyna rzecz jaka sprawiła trudności to decyzja Radka - gdzie w końcu jedziemy!!?? :)
Początek był trudny, przejazd z sakwami do schroniska był, nazwijmy to, dość wyczerpujący. Nie wspomnę o paru chwilach, gdy mięsem rzucałem na lewo i prawo. Następne dni to już tylko ból mięśni ud i tyłka! Trzeciego dnia zmuszony byłem do zakupu spodenek z pampersem - polecam, załorzyłem i jakbym na kanapę usiadł!
Ale o tym wszystkim i tak można zapomnieć! Każdego dnia widzieliśmy coś innego, tj. trasa, nawierzchnia, kąt nachylenia podjazdów i zjazdów. Osobiście zakochałem się w trasach "wymagających technicznie", bo podjazd pod górkę zwykłą drogą stał się nudny! Gorąco zachęcam do wykorzystania rowerów MTB zgodnie z przeznaczeniem, czyli W GÓRACH!!

sobota, 27 lipca 2013

Szklarska Poręba - nadjeżdżamy!

Ponoć nie ma nic lepszego niż spontany! Kilka miesięcy temu rzuciłem pomysłem "weźmy dzień, dwa urlopu, zapakujmy się z rowerami do pociągu i pojedźmy w góry". Przyznam, że zapomniałem o tym lecz na znajomych zawsze można liczyć. Około dwa tygodnie temu dzwoni Tomasz z pytaniem "to kiedy jedziemy i gdzie?". Więcej nie potrzebowałem. Po kilku dniach poszukiwań pod kątem tras i dojazdu wybór padł na Szklarską Porębę. Miasto, które jest bardzo rowerowe, odbywają się w nim cykliczne maratony MTB i przygotowanych jest kilkanaście tras dla każdego. Ponoć odnajdzie się tam rodzina na niedzielnym wypadzie jak i osoby chcące porządnie się zmęczyć! My jesteśmy niedzielni ;) ale w planie mam oczywiście się zmęczyć :)
Podczas całych przygotowań najwięcej problemu sprawił niestety dojazd. Jako, że jedziemy PKP do tego z rowereami, osoby obeznane w temacie wiedzą co mam na myśli, to wybór optymalnego połączenia pociągiem bez przesiadek graniczy z cudem! Sześć miejsc dla rowerów w całym składzie... dla chcącego nic trudnego. Za wiele czasu poświęciłem i za bardzo się nakręciłem by teraz odpuszczać. Z absurdu PKP powiem , że dostępność miejsc dla rowerów można sprawdzić tylko w kasie! Infolinia? e-e. Jako, że na dworcu głównym w Gdańsku zlikwidowano (nie wiem kiedy) okienko informacji przez 5 dni popołudniu i wieczorem blokowałem kasę na około 30-40 w poszukiwaniu dojazdu z rowerem. Gdy byłem już pełen zrezygnowania i mówiłem z uśmiechem na twarzy "dobrze to pojadę pociągami regionalnymi" Pani w kasie dziwnie się na mnie patrzyła ;) Poskutkowało i wracamy pociągiem TLK bez przesiadek, a jedziemy... no cóż. Teleportujemy się do Las Palmas, zwanego Laskowicami Pomorskimi i z stamtąd już tylko trzy przesiadki i dojeżdżamy do.. uwaga Jeleniej Góry. Tak, tak dalej z rowerem się nie da, będziemy pedałować. Nocleg mamy zabukowany w Schronisku Wojtek, dotrzemy tam dziś przed 20:00.

...

Tym czasem czas choć trochę pospać, pobudka o 3:00.

czwartek, 25 lipca 2013

Niedzielni rowerzyści

Udało mi się w końcu wybrać na 1-dniową wyprawę, zorganizowaną przez Grupę Rowerową 3Miasto. Wycieczka, której celem były Jeziora Raduńskie, rozpoczęła się w niedzielę o 7.30 rano. 11 osobowa grupa dzielnie przemierzyła ponad 130-kilometrową trasę. Było warto. Pogoda dopisała - było bardzo gorąco, wypiłem ponad 4 litry płynów na trasie; dobrze że w końcu nabyłem CamelBak.
Tempo spokojne, acz zdecydowane - po drodze przerwy dla fotoreporterów i po lepszych podjazdach, na nacieszenie się zwycięstwem. Oj, górek trochę było, wszak to Szwajcaria Kaszubska. Jak jednak wiadomo, po podjazdach znajdują się nagrody w postaci zjazdów.
Trasa szutrowo, leśno, asfaltowa. Nasz lider świetnie zaplanował trasę, dzięki czemu prawie nie musieliśmy poruszać się głównymi szosami.
Przy okazji się pochwalę, że to mój nowy rekord życiowy, jeśli chodzi o jednodniowy dystans...a jeszcze kilka kilometrów bym ujechał.
Dziękuję serdecznie ekipie z GR3 za świetną atmosferę i już czekam na kolejną wycieczkę.

poniedziałek, 15 lipca 2013

Pierwsze kroki...


W lipcowy weekend postanowiliśmy wybrać się do Wygonina…




Piątek: Gdańsk – Tczew (pociągiem), następnie Tczew – HBO Wygonin naszymi jednośladami (60,5 km). Była to pierwsza wyprawa SundayBikers’a Juniora, czyli mnie. Moim głównym zadaniem nie było radosne pedałowanie z kolegami… lecz osiągnąć cel, nie dać d**y i przetrwać na trasie. Zaprawieni
w boju Bikers’i bez problemów pokonywali kolejne wzniesienia prowadzące do naszej bazy noclegowej.
W związku z tym musiałem się spiąć i odłożyć na bok wszystkie przeciwności losu, tj. deszcz oraz brak odpowiedniego przygotowania przed (jak dla mnie) tak długą trasą. Ułatwieniem dla mnie był brak obciążenia, gdyż w specjalistyczny sprzęt przeznaczony do transportowania ekwipunku wyposażony jeszcze nie jestem. W celu ominięcia głównych dróg, podczas przejazdu w godzinach wieczornych, trasa została lekko zmodyfikowana oraz wydłużona, choć czas nie uległ zbytniemu wydłużeniu. Wszystko dzięki pogodzie, deszcz i wiatr sprawiały, że co chwilę słychać było: „Trzymaj tempo!!”. Do Wygonina dotarliśmy o godz. 23:53, mokrzy, zmęczeni ale zadowoleni i najważniejsze… na miejscu czekała na nas nagroda!!


Sobota: rankiem sprawdziliśmy sprzęt: kasety, korby oraz łańcuchy ostro dostały w piątek, rdza chciała je pożreć w całości, dlatego czym prędzej odpaliliśmy sprężarkę, szczotki i smary. Po sprawnie przeprowadzonej akcji po niecałej godzinie byliśmy gotowi do drogi. Trasa prowadzić miała dookoła jezior: Jelenie, Radolne i Wdzydze. Niestety, a może „na szczęście” wzorem poprzedniego dnia, również została zmodyfikowana. Rano wyruszyliśmy do Wdzydz Kiszewskich, już po pół godzinie zasygnalizowałem, że pokonanie trasy nie będzie proste ze względu na zmęczenie materiału (ból mięśni czterogłowych ud). Pogoda piękna, lekki wiatr i odrobina Słońca – jak tu można nie jechać dalej, dlatego średnia prędkość została dostosowana do możliwości Najsłabszego Ogniwa i wyruszyliśmy dalej. Kilka kilometrów przed miejscowością Czerlina wjechaliśmy na czerwony szlak rowerowy, ups… nie prowadził on po naszej zaplanowanej trasie, dlatego gdy dojechaliśmy do m. Grzybowo postanowiliśmy zmodyfikować dalszą część trasę: Grzybowo – Wygonin przez Wąglikowice i Szenajdę. Łącznie przejechaliśmy 59,26 km, co równe jest planowanej trasie dookoła jezior. Sobotni dzień był dla mnie kwintesencją „SundayBikers”: ładna pogoda, wspaniałe widoki, przerwy na jagody i maliny oraz niezapomniane: „Słuchaj… bo nie do końca jesteśmy tam gdzie powinniśmy.”





Niedziela: czas powrotu, pierwotny plan: Wygonin – Gdańsk by bike! Aczkolwiek, w celu ratowania swojego honoru, by nie uronić łez na trasie zaproponowałem „lekką” modyfikację. Po przedyskutowaniu wszystkich „za” i „przeciw” oraz przejrzeniu wachlarza możliwości spędzenia wolnego czasu, jakie proponuje Wygonin, podjęliśmy decyzję: Wygonin – Kaliska (17,38 km), a następnie pociągiem do Gdańska.





Podsumowując: weekend spędzony aktywnie, poruszaliśmy się bez mapy oraz nawigacji satelitarnej – warto wziąć następnym razem, w sumie przejechane 137,4 km, spalone kalorie etc. Kaszuby to jedno z lepszych miejsc do amatorskiej jazdy rowerowej.

piątek, 12 lipca 2013

Druga czaszka, czyli o kasku ostrzeżenie

W świetle tego, co ostatnio słychać i widać, postanowiłem Wam pokazać, jak ważne jest jeżdżenie w kasku. Wiele osób uważa, że to bezsensowne, bo jeżdżą nieczęsto i powoli.
Jakiś czas temu czytaliśmy o rowerzyście, który w Gdyni obił sobie głowę i złamał obojczyk.
Dla przykładu, w zeszłym tygodniu rowerzyście jadącemu przede mną drogę przeciął samochód. Kierowca musiał go nie zauważyć. Rowerzysta przeleciał z rowerem przez maskę, rozbijając głową (w kasku) przednią szybę w pajęczynkę. Na tym odcinku Kartuskiej na liczniku ok. 30km/h.
Jeżeli rowerzysta jedzie 15km/h, to przy wadze 60kg takie uderzenie w szybę głową to siła ok. 2500 N. Jest to średnia siła, z jaką uderza półkilogramowy młotek w gwoździa. Przy 30km/h kolesia w głowe trafia kilogramowy młotek. Nic przyjemnego ani bezpiecznego.
Dlatego też Ci, którym się potem fryzura nie układa albo im gorąco, niech sobie dalej jeżdżą bez kasku. Ja wolę swoją makówkę jeszcze trochę poużywać.

poniedziałek, 27 maja 2013

Weekend w Borach

Miniony weekend spędziliśmy w Borach Tucholskich. W miejscu do którego mamy sentyment, w miejscu wielu wspomnień, w miejscu gdzie można oderwać się od dnia codziennego, gdzie nikt nie niepokoi smsami, telefonami, mailami. Chcąc się skontaktować trzeba wpierw wychodzić swoje w poszukiwaniu zasięgu GSM. 
Miejscowość Wygonin położona 134 m n.p.m., a w niej kilka domów, sklep i Harcerska Baza Obozowa Wygonin, której gośćmi byliśmy i będziemy jeszcze nieraz :) Mógłbym jeszcze napisać, że tablice rejestracyjne zaczynają się od GKS ku uciesze komendanta bazy, ale nie wiem czy nie przegnę ;)

Weekend planowaliśmy z kilkudniowym wyprzedzeniem, Kuba od początku powtarzał nam "w deszczu nie jadę" więc wraz z Marcinem nie informowaliśmy go na bieżąco o tym co wiedzieliśmy już od środy ;)
Plan był prosty, przed godziną 19:00 wsiadamy w pociąg i jedziemy do Kalisk. Stamtąd skrótem przez las do Wygonina. Skrót zdecydowanie nam  nie wyszedł, zmokliśmy porządnie, napęd solidnie się zapiaszczył za to Kuba polubił jazdę w deszczu :) Na miejsce dotarliśmy przed 23:00.

Sobota miała upłynąć pod hasłem pracy na rzecz bazy. Aura miejsca i poprzedniej nocy sprawiła iż dwóch z nas zwlekła się z łóżek w południe. Po późnym śniadaniu i odwiedzeniu sklepu przystępujemy w komplecie do pracy. Niestety deszcz wygonił nas po kilku godzinach pod dach.

W niedzielę wyczyściliśmy rowery i po obiedzie ruszyliśmy w drogę powrotną. W planie było dojechać do Starogardu Gdańskiego, lecz plany ulegają zmienia. Odnaleźliśmy piątkowy skrót i cieszyliśmy się pięknym dniem.


Kuba w okienku kasy biletowej PKP Kaliska

Niemiłą niespodzianką była przesiadka w Tczewie. Podjechał tylko jeden skład i to zatłoczony. Po otwarciu drzwi dużą grupę nowych pasażerów na peronie powitały oklaski i okrzyki "powodzenia :)" od upchniętych jak sardynki pasażerów. Z rowerami nie mieliśmy najmniejszych szans. Na szczęście kolejny pociąg był za 5 min.

Podsumowując: "rowerowy wypad w Bory" uznajemy za udany, lecz nie pochwalimy się ile kilometrów przejechaliśmy. Czasem trzeba chłonąć, a nie tylko kręcić km :)

sobota, 18 maja 2013

Pęknięta guma - czyli dlaczego warto być przezornym

Zapewne każdy z Was nie raz czytał, że należy mieć zawsze przy sobie zapasową dętkę lecz pewnie tyle samo głosów powie "jeżdżę tylko na krótkich dystansach, nie potrzebuję" albo "ja nie łapię gum". Podczas dzisiejszej przejażdżki świadomie nie zabrałem z sobą pompki, łyżek do opon, kluczy imbusowych i dętki. Zawsze jeździłem na narzędziami (z dętkami tylko na dłuższe wycieczki za miasto) lecz uznałem, że dziś nie będą mi potrzebne. Gdy dzisiejszy trip distance wskazywał 45 km usłyszałem wielki huk i poczułem momentalnie brak powietrza w tylnym kole. Jechałem nową ścieżką rowerową przy Galerii Bałtyckiej, "na co najechałem, czego nie zauważyłem!". Zatrzymałem się, wróciłem ujechane 5 metrów by zrobić oględziny. Nic. Absolutnie nic nie znajdowało się na ścieżce, żadnego szkła, kamieni, nawet piasku, nawierzchnia czysta i równa. Moje zdziwienie było jeszcze większe gdy zauważyłem pękniecie na boku opony! Zacząłem szukać w myślach, gdzie są najbliższe sklepy rowerowe. Odwiedziłem trzy, lecz po 16:00 w sobotę mogłem spodziewać się tylko jednego. Pozostały otwarte serwisy na ścieżkach wzdłuż plaży, lecz oznaczało to jakiś 40 minutowy spacer. Odpuściłem i wyruszyłem na spacer z rowerem do domu. Przez chwile rozważałem autobus lecz odpuściłem. Po drodze szukałem przyczyny. Czy to wina dętki? A może zwyczajnie opona miała już dość. Przejechałem na nich dwie zimy, a łączenie ponad 4700 km. W sumie i tak miałem rozejrzeć się za nowymi bo na zakrętach nie czuję się już pewnie.
Z drugiej strony dobrze, że nie stało się to gdzieś w sopockich lasach, po których dziś się szwendałem wyszukując  nowe trasy rowerowe.

Po niespełna 2,5 h spaceru dotarłem do domu pokonując prawie 13 km - autobus to nie był taki zły pomysł ;) Od dziś nie ruszam się z domu bez dętki, łyżek i pompki, nawet do pracy. Lepszy szybki serwis i dalsze pedałowanie niż przymusowy spacer. W domu wymieniłem dętkę, liczę że opona wytrzyma do końca miesiąca.

A z innej bajki, kto lubi jazdę z żółtych okularach? Osobiście uwielbiam ten kolor szkieł na rower. Działa rzekłbym rozweselająco, rozpędza chmury i ogólnie czyni świat piękniejszym :)
Chlorofilowe porównanie na poniższych zdjęciach.
bez okularów

ten sam kadr zrobiony przez żółte okulary

piątek, 17 maja 2013

„Jazda z celem – czyli rowerowy geocaching”

Pomykanie na rowerze samo w sobie jest fajne i ciekawe. Jednak niewątpliwym urozmaiceniem wypadów jest cel podróży.
Przy wypadach dłuższych, tych całodniowych czy nawet z nocowaniem, nie mamy większego problemu z celem. Jedziemy zrobić trasę, nabić kilometry, dojechać w ciekawe miejsce, coś zwiedzić, zobaczyć, rozpalić ognicho nad jeziorkiem …

A co jeśli wracamy z pracy po południu, albo w niedzielny ranek mamy tylko 2 godzinki na rower – bo potem trzeba iść na mecz albo z żoną na spacer ? Bierzemy rower, wychodzimy z domu i … No właśnie. Możemy po prostu kolejny raz z robić podobną pętlę po okolicznym lesie czy ścieżkach rowerowych i po prostu wrócić do domu … Ale nie musimy !

Tu właśnie chciałbym zaproponować połączenie dwóch moich sposobów na spędzenie resztek wolnego czasu, które mi zostały, czyli roweru i geocachingu.

Mówiąc w wielkim skrócie, geocaching to ogólnoświatowa zabawa, polegająca na poszukiwaniu we wszelkim terenie „skrzynek”, ukrytych wcześniej przez innych uczestników zabawy. Skrzynki są opisane i oznaczone na mapach w specjalnych serwisach. Po znalezieniu skrzynki wpisujemy się w książeczce znajdującej się w środku, oraz rejestrujemy fakt w serwisie. Dodatkową atrakcją jest możliwość wymiany drobnych fantów znajdujących się w części skrzynek (tych większych rozmiarami).
Skrzynki w 90 % przypadków są ukrywane w ciekawych miejscach atrakcyjnych turystycznie, historycznie lub widokowo.
W naszej okolicy (trójmiasto, miasto i lasy) ilość takich miejsc ze skrzynkami liczona jest w setkach, a do większości z nich da się bez problemu dojechać rowerem.

Sądzę, że może być to ciekawa alternatywa na krótkie wypady po okolicy, jak również jeden z celów dłuższych wypadów po za trójmiasto – gdzie na Kaszubach, Kociewiu, Wybrzeżu i całej Polsce takich skrzynek znajduje się naprawdę wiele.

Niebawem przygotuję propozycję pierwszego, testowego wypadu rowerowo – poszukiwawczego, żeby w praktyce pokazać to, co starałem się tu opisać.

Do tego czasu zachęcam do przejrzenia strony www.opencaching.pl gdzie znajdują się wszelkie informacje o geocachingu oraz MAPA SKRZYNEK. Zajrzyjcie i przekonajcie się na własne oczy ile ciekawych miejsc do odwiedzenia jest w naszej okolicy.

Pozdrawiam

Małysz

poniedziałek, 13 maja 2013

Bornholm 2013 - relacja z wyprawy

Duńska wyspa Bornholm, położona w południowo-zachodniej części Bałtyku, przyciągnęła nas do siebie nie wędzarniami i bogatą historią, lecz drogami rowerowymi, a gdzie wędzarnie są miłym dodatkiem. O wyspie słyszeliśmy w samych rowerowych superlatywach - od infrastruktury, poprzez kulturę kierowców, uprzejmość mieszkańców, na pogodzie skończywszy. Postanowiliśmy więc to sprawdzić i ruszyliśmy na pierwszą rowerową wyprawę SundayBikers....

Swoją przygodę zaczęliśmy 26.04.2013 od wyjazdu pociągiem z Gdańska do Kołobrzegu, skąd odpływa prom (szumna nazwa dla katamaranu Jantar), a skończyliśmy 2.05.2013, lecz... po kolei.

Dzień pierwszy - wyjeżdżamy z Gdańska
Dzień drugi - płyniemy na Bornholm
Dzień trzeci - pierwsza zimna noc
Dzień czwarty - z toalety korzystać Wam nie wolno, płacicie normalnie
Dzień piąty - swoje smakuje najlepiej
Dzień szósty - słoneczny dzień
Dzień siódmy - wracamy do Gdańska
Podsumowanie
zdjęcia na facebooku


Dzień pierwszy - wyjeżdżamy z Gdańska

Pociąg wyruszał z Gdańska o godzinie 14:54 korzystając więc z czasu i nadrabiając zabieganie z dni poprzednich Radek zaczął dzień od czyszczenia napędu – lepiej późno, niż wcale. 

Spotkaliśmy się u Kuby, skąd wspólnie pojechaliśmy na dworzec główny „zahaczając” po drodze o NFZ celem odebrania Europejskiej Karty Ubezpieczenia Zdrowotnego. W biurze NFZ panowała niezwykle spokojna atmosfera, zakłócona jedynie siorbaniem kawy przez co drugą panią w okienku. My mieliśmy nóż na gardle, gdyż pociąg odjeżdżał za pół godziny, a tu Święty Spokój jak śpiewała Maryla Rodowicz ;) Na szczęście szybko ogarnęliśmy karty, a panie stwierdziły, że "takich wariatów tu jeszcze nie było!".

Podróż pociągiem upłynęła dość nużąco, Kuba odważył się rozwiązywać zawiłe zadania dla dzieci gimnazjalnych specjalnie uzdolnionych matematyczne od naszej towarzyszki podróży. Ja przeczytałem przewodnik po Bornholmie.

Jako że nasz prom odpływał dopiero następnego dnia o 7:00, nocowaliśmy na polu namiotowym w Kołobrzegu.

Dzień zakończyliśmy kebabem i drinkiem z metalowego kubka leżąc w namiocie i słuchając jak coraz to większe krople deszczu, z coraz większą częstotliwością uderzają o namiot.


Dzień drugi - płyniemy na Bornholm

Dzień zaczynamy od pobudki o 5:00. Pada. Radek oznajmia Kubie, że jest Królem Drzemek i przewraca się na drugi bok. Wstaliśmy o 5:30, jak tylko deszcz się uspokoił. Szybkie pakowanie i dyla na prom. Na stronie Żeglugi Kołobrzeskiej pisali by stawić się około godziny przed wypłynięciem, byliśmy o 6:40, gdyż lekko zbłądziliśmy. Dojazd do portu nie jest oznaczony w żaden sposób.

Przed nami 4,5 h podróży morskiej, na szczęście Armator zadbał o filmy szkoleniowe w 3 językach (co zajęło około 1,5 h podróży) i filmy o Bornholmie (również w 3 językach) ;).

Wykorzystaliśmy ten czas na planowanie trasy na wyspie. Czasu na przygotowanie do wyprawy mieliśmy dużo, lecz nie zaplanowaliśmy trasy. Wyszliśmy z założenia, że wyspa jest na tyle niewielka a pola namiotowe są praktycznie w każdym jej zakątku, że trasa nie stanowi problemu. Pojechaliśmy więc „na spontana” w tej kwestii.

Kierunek podróży wymusił jedyny na wyspie kościół katolicki w miejscowości Aakirkeby (gdzie z mszy w języku duńskim Kuba zrozumiał tylko 3 słowa: Amen, Alleluja i Chrystus).

Do Nexø dopływamy o godzinie 11:30, o 12:00 jesteśmy gotowi do drogi. Zaczynamy od szukania informacji turystycznej, po drodze kupujemy pyszny ciemny chleb, który zresztą jest tańszy niż biały. W końcu, gdy odnajdujemy punkt IT, całujemy klamkę - sezon się jeszcze nie zaczął :(. Szkoda, bo chcieliśmy wziąć z niej mapę ścieżek rowerowych. Nic to, ruszamy na północ.

Pierwsze skrzyżowanie i szok kulturowy. Dwa samochody przez dłuuugą chwilę czekały, aż SundayBikers zdecydują się, w którą stronę chcą jechać. Śmialiśmy się, że w Polsce w tym czasie przejechałoby co najmniej 5 samochodów.

Zatrzymujemy się kawałek za Nexø na pierwszej wypatrzonej ławce, by zjeść śniadanie. Rano nie było czasu, na promie spaliśmy i marudziliśmy z niewyspania, a w brzuchach już burczy.


Posileni polską konserwą wojskową z chlebem ruszamy na południe wyspy na jedne z najpiękniejszych plaż północnego Bałtyku - Dueodde. Następnie już tylko przed siebie.

W Aakirkeby szukamy kawiarenki by się ogrzać, gdyż od rana jedziemy w mżawce. Dowiadujemy się, że sezon turystyczny zaczyna się za 2-3 tygodnie i prawie wszystko jest jeszcze zamknięte. Pan remontujący kawiarenkę wskazuje nam jedyny otwarty w mieście pub. Dawno nie byliśmy w tak zadymionym miejscu! Było aż siwo od dymu, lecz za to ciepło. Było lokalne piwo i WiFi, także zabawiliśmy tam jakiś czas.

Na pole namiotowe docieramy o 18:30. Tego wieczoru poznajemy, czym jest skandynawskie zaufanie. Podjeżdżamy do domu, wjeżdżamy na (żwirowe, ładnie zagrabione) podwórko, cieszymy się, że światło w kuchni jest zapalone, co oznacza przecież, że gospodarze są w domu. A tu niespodzianka.

Kuba puka do drzwi: helllo
gospodarze: [cisza]
Kuba otwiera drzwi od mieszkania: hello, heeello...
gospodarze: [cisza]

W domu było jedynie przyjemnie ciepło, na podwórku jedna kura, w chlewiku owce i nikogo więcej. Poczekaliśmy kilkanaście minut, po czym pojechaliśmy na pole namiotowe i rozbiliśmy nasz mały obóz na obcej ziemi. Dość długo zastanawialiśmy się czy w nocy nie przyjdzie chłop z widłami, lecz wszędzie pisali o gościnności i uprzejmości mieszkańców, poza tym było za późno na pedałowanie gdzie indziej. Na polanie znajduje się również miejsce na ognisko, a przy nim pocięte ładnie pieńki. Mimo całodziennej mżawki Kuba rozpala ognisko za pierwszym razem. Grzejemy się, suszymy buty i jemy. Na kolacje szprotki i śledź z chlebem jeszcze z Gdańska ;)








Dzień trzeci - pierwsza zimna noc

...na tyle zimna, że pierwsze budzenie następuje ok godz. 4, a zasypiamy dopiero ok 6, kiedy słońce zaczyna nieśmiało ogrzewać namiot.

Pierwszy wstaje Kuba, który jedzie do kościoła na 10:00. Uprzednio jedzie do naszych gospodarzy przywitać się i zameldować, że jesteśmy na polu. Wraca do namiotu około 9:30 wręczając Radkowi ciepłe cynamonowe ciasteczka. Radzia budzą głosy obok namiotu o 10:30. To nasi gospodarze. Okazało się, że jesteśmy pierwszymi gośćmi w tym sezonie, co więcej jesteśmy pierwszymi gośćmi p. inż. Amie i Jamesa, którzy dopiero co kupili gospodarstwo wraz z polem namiotowym. Byli zszokowani, gdy rano wypatrzyli nas z okna swojego domu. Przyszli z poprzednim właścicielem odkręcić wodę i podłączyć butlę gazową. Na miejscu biwakowania znajduje się barak, w którym jest mini świetlica wyposażona w przewodniki (także po polsku), kartki, kredki, zapałki, herbaty etc oraz toaletę. Zlew znajduje się na zewnątrz, obok niego butla gazowa.

Kuba wraca przed 12:00, jemy śniadanie i ogarniamy rzeczy. Stelaż w namiocie uległ uszkodzeniu, naprawiamy na szybko taśmą MacGyvera od naszych gospodarzy – zobaczymy ile wytrzyma. Wyjeżdżamy późno, bo o 14:30.

Plan na dziś to stolica wyspy Ronne, następnie przez Hasle pod Allinge.

Do Ronne jedziemy "krajówką", lecz oczywiście po wyznaczonej drodze rowerowej. Przejeżdżamy przez miejscowość Nylars, gdzie oglądamy kościół rotundowy – jeden z czterech na wyspie.


Stolica wyspy od samego początku wita nas drogami rowerowymi i znakami dla rowerzystów. Tutaj rower jest równoprawnym uczestnikiem ruchu drogowego. Nie zatrzymujemy się na długo, jedziemy do portu oraz pod kościół Św. Mikołaja.
Robimy kilka zdjęć i małymi, malowniczymi uliczkami w centrum miasta jedziemy dalej.



Kolejny odcinek trasy wiedzie nas wzdłuż przepięknego północno-zachodniego wybrzeża wyspy. Przewodniki piszą, że to niezwykle malownicze miejsce. Mają rację. Jedziemy skrajem wyspy, mijamy małe miejscowości portowe by nagle z 4 m n.p.m. podejść na 85m n.p.m, bo wjechać nie da się nawet bez bagaży.





Dalej jedziemy już lasem – nagrodą po pokonaniu górki są zawsze zjazdy :) Zbliżała się 20:30, a o tej godzinie tego dnia zachodziło słońce, więc trzeba było nieco przyspieszyć, bo zimno i ciemności nadciągają. Kuba szybko lokalizuje na mapach google pole namiotowe oznaczone numerem 1. na mapce, na które trafiamy bez problemu. Po drodze przejeżdżamy przez niespodziewaną kałużę i nieczynny kamieniołom.



Tym razem nie jesteśmy pierwszymi gośćmi. Obecna jest już para z Niemiec i Kopenhagi – amatorzy płaskich ścian w pobliskim kamieniołomie. Noc spędzamy przy ognisku tocząc dysputy na tematy przeróżne w różnych językach, susząc buty i grzejąc ciała z zewnątrz przy ogniu oraz procentami od środka :)
Nauczeni poprzednią nocą ubieramy maksymalną ilość warstw ubrań i idziemy spać.



Dzień czwarty - z toalety korzystać Wam nie wolno, płacicie normalnie

Budzimy się około 10:00. Słońce ogrzało namiot więc można wyściubić nos na zewnątrz. Nasi współkempingowicze (już po śniadaniu), pakują się i wyruszają na ścianki. My ogarniamy rzeczy i jemy "tradycyjne duńskie śniadanie" czyli polski pasztet z duńskim ciemnym chlebem ;) Dziś dla urozmaicenia ogórek oraz marchewki (fuu, witaminy). Po śniadaniu Radek śmiga do łazienki z zamiarem wzięcia ciepłego prysznica, niestety... ciepła woda jest tu tylko wieczorem – bywa.

A propos prysznica:
Radek: Piszą, że woda ciepła płatna 1 korona za minutę.
Kuba: Aaa, spoko, automat na monety?
Radek: Nieee, co ty - puszka stoi obok.

Pakujemy graty i śmigamy na zamek w Hammershus lecz wpierw do Allinge rozmienić pieniądze na zapłatę za nocleg. Z płatnością pełen luz i zaufanie, gospodarz dzień wcześniej poinformował nas, że możemy zapłacić kiedy chcemy, a gdy go nie będzie mamy po prostu wrzucić ustaloną kwotę do skrzynki na listy – tak też robimy.


Największy w północnej Europie średniowieczny zamek wita nas rusztowaniami na każdej ścianie. W całym kompleksie trwają prace mające przywrócić mu dawny blask lub też zabezpieczyć przed niszczeniem. Pomimo słońca wieje silny wiatr i nie jest ciepło więc zwiedzamy ruiny zamku w ekspresowym tempie, czytając tablice informacyjne i przyjmując dawkę historii. Trzeba przyznać, że tamtejszy władca chałupkę miał fajną.


Z zamku jedziemy ponownie do Allinge, kręcąc się trochę po uroczej miejscowości. Idziemy do lokalnego pubu, gdzie nikt nie mówi po angielsku i po wypiciu porcji kcal (podobno pustych) ruszamy do Olsker by obejrzeć kolejny rotundowy kościół.


Od tego momentu następuje drastyczna zmiana nawierzchni, wjeżdżamy w centralną część wyspy, której teren przypomina znajomy nam Trójmiejski Park Krajobrazowy. Lasy, leśne drogi, żwirowa nawierzchnia, podjazdy i zjazdy, a potem znowu podjazy i zjazdy – tak najkrócej można opisać ten odcinek. Trochę straszył nas tu deszcz, jednak na szczęście nie padało zbyt długo.



Tuż przed polem namiotowym numer 4. w miejscowości Østerlars oglądamy kolejny kościół rotundowy.


Przed zachodem słońca docieramy na miejsce. Od niezwykle "urokliwej" Dunki dowiadujemy się, że pole namiotowe jest nieczynne, bo sezon jeszcze się nie zaczął. Oczywiście możemy się rozbić, ale nie możemy korzystać z toalety bo woda nie jest jeszcze włączona i jej nie włączą. Tego dnia byliśmy nieco zmordowani, Radek trochę marudził by jechać dalej (Kuba skończył marudzić pół godziny wcześniej, że już by dojechał). Miejsce na namioty było trochę podmokłe, ale jazda dalej oznaczałoa około 30 km pedałowania.

Zostaliśmy więc na podmokłym polu. Naprawiony dwa dni temu stelaż od namiotu odmówił posłuszeństwa, lecz takich jak nas dwóch nie ma ani jednego i w ciągu 15 minut problem zostaje naprawiony! Plusem było drewno na ognisko, za które nie trzeba było płacić, jedynie znieść sobie z lasu porąbać lub pociąć narzędziami, które były na miejscu. Gdy już rozpaliliśmy nasze idealne, harcerskie ognisko tylko z naturalnych składników, przyszedł do nas właściciel.

Średnio miły Pan o donośnym głosie, który jedyne co powiedział to "mam nadzieję, że macie ciepłe rzeczy" oraz "płacicie razem 40 koron" skasował nas i poszedł szukać swojego psa, który odłączył się od niego na dłużej niż zwykle. Więcej go nie spotkaliśmy, jedynie oglądaliśmy jeszcze dwa razy gospodynię, gdy byliśmy po wrzątek do naszych wykwintych zup marki Vifon. Zjedliśmy kolację, posiedzieliśmy trochę przy ognisku, wypiliśmy po piwku i poszliśmy spać.



Dzień piąty - swoje smakuje najlepiej

O kolejnej zimnej nocy nawet nie będę już wspominał. O tym, że znów każdy z nas nie przespał jej w całości, o tym że barki wychodziły nam na drugą stronę, a biodra były obite, też nie będę pisał. Kilka dni po powrocie do domu dowiedziałem się, że temperatury w nocy, w czasie naszego pobytu na wyspie, spadały w okolice 1°C.


Poranek przywitał nas słońcem, po szybkim ogarnięciu zasiedliśmy do stołu do kolejnej konserwy i ciemnego chleba. Tak wiem, nasza dieta jest godna pożałowania. Ale z perspektywy czasu było zabawnie, głodni nie chodziliśmy, Radek twierdzi, że może ciut optycznie schudł, także nic złego się nie stało ;)


Pedałowanie zaczęliśmy od miejscowości Gudhjem, w której odnajdujemy wędzarnię opisywaną w przewodniku. Korzystamy z opcji szwedzkiego stołu (płacimy raz za sztućce) i próbujemy wszystkich ryb przygotowanych na przeróżne sposoby, krewetek i łososia. Nie zabrakło również tradycyjnego wędzonego śledzia po Bornholmsku oraz śledzia z rzodkiewką i szczypiorkiem. Radek nie jest amatorem śledzi, sałatek rybnych, śledzi solonych, lecz te serwowane w Gudhjem z przyjemnością jeszcze kiedyś zje.


Po obfitym wczesnym obiedzie z trudem wsiadamy na rowery. Plusem jest, że tego dnia większość trasy była z górki. Kierowaliśmy się na południe wyspy drogami wzdłuż wybrzeża. Po dotarciu do Svaneke odnajdujemy lokalny browar produkujący, między innymi, piwo czekoladowe. Obaj jesteśmy zdania, że będąc na wakacjach nie można odmawiać sobie lokalnych specjałów. Kupiliśmy butelkę na wynos i wypiliśmy ją kulturalnie w marinie przy stoliczku.


Stąd dalej do Nexø, zahaczając o Netto. Podczas gdy Kuba robił zakupy, Radek zauważył naprzeciwko sklepu skup butelek. Jako, że właśnie skończył sok w plastikowej butelce (pojemność 0,5 litra), postanowił sprawdzić jak to działa. Opis po duńsku na niewiele się zdał. Wsunął butelkę do maszyny, która błyskawicznie zareagowała, zeskananowała ją kilkakrotnie i wydała paragon, na którym widniała nazwa miejscowości oraz kwota, 1,5 korony. Sok kosztował 8 koron z czego 1,5 korony można odzyskać. Mądre rozwiązanie. W Polsce są pojemniki na segregowanie odpadów, lecz nikt nam nie płaci byśmy faktycznie je segregowali. Robimy to dla poczucia, że jesteśmy ekologiczni, w nadziei że surowce zostaną wykorzystane powtórnie. Wiem, wiem, zaraz pojawią się głosy "kto ma za to zapłacić..”. Jedziemy dalej.


Noc zaplanowaliśmy na polu namiotowym nr 6 na terenie winiarni. Był to nasz czwarty, a zarazem ostatni nocleg na wyspie i trzecie miejsce, w którym otworzyliśmy sezon. Nie ma tu miejsca na ognisko, namioty rozstawia się na kawałku trawy tuż przy winoroślach (oczywiście my widzieliśmy tylko stelaże od nich), a dookoła pachnie naturalnym nawozem, gdyż w tym czasie przez 2-3 tygodnie wszystkie pola na wyspie są nawożone. Gospodarz to przemiły człowiek, z którym rozmawialiśmy chyba godzinę. Degustowaliśmy wina, które sam wyprodukował. W ofercie znajduje się także robione przez niego piwo oraz whisky. Na to ostatnie zaświeciły nam się oczka i poprosiliśmy po kieliszku z dwóch rodzajów. Na pytanie jaka jest różnica między nimi, nasz gospodarz podszedł do regału, wziął do ręki obie butelki i powiedział z uśmiechem na twarzy "cena". Jedna kosztowała jakieś 300 koron druga zaś 1600. Bez zbędnych dalszych pytań kontynuowaliśmy degustację. Kuba zakochał się w winie półsłodkim, lekko musującym z czerwonej porzeczki, które to dostaliśmy "do wykończenia".



Dzień szósty - słoneczny dzień

Poranek jakby cieplejszy, przyzwyczajamy się już do temperatury w nocy i do obolałych barków nad ranem. Dzień zaczynamy jak zwykle od pakowania rzeczy na rowery, śniadania i... porannej toalety. Suszarki do rąk świetnie suszą włosy :) Dziś bez pośpiechu, w sumie dzień jak co dzień, jedziemy do Nexø skąd o 17:30 odpływa nasz prom do Kołobrzegu. Jedziemy znaną z pierwszego dnia trasą przez plaże Dueodde. Na niebie nie ma ani jednej chmurki i wszystko dookoła wygląda zupełnie inaczej. Największą różnicę widać na plaży, gdzie kolor wody przenosi nas wprost na lazurowe wybrzeże. W Nexø jedziemy oczywiście do Netto po duńskie słodycze, wydając wszystkie pozostałe w portfelach korony. W porcie zjawiamy się ponad 2h przed wypłynięciem, jemy pasztet i opalamy się na rzeźbie, która po dziś dzień nie wiemy co przedstawia.





Na promie zdecydowanie luźniej – nie było żadnej zorganizowanej wycieczki i sami Polacy więc film instruktażowy oglądamy w jednej wersji językowej. Do tego film Maska oraz tragiczny film Mały, który na szczęście przerwano na rzecz meczu LM. Przy stoliku rozmawiamy z małżeństwem ze Słupska, które zwiedzało wyspę na piechotę. Podziwiamy – nam by się nie chciało, zwłaszcza z takimi plecakami. W Kołobrzegu cumujemy o 22:00. Pierwsze kroki kierujemy na znany nam już kebab, następnie na pole namiotowe.




Dzień siódmy - wracamy do Gdańska

Wstajemy po 8:00, zwijamy szybko namiot i lecimy pod prysznic, który tutaj działa całą dobę. Odjazd pociągu o 9:40, wyruszamy o 9:17. Jak zwykle w takich sytuacjach Radek się spina, że nie zdążymy i zarzucił duże tempo, na peronie mała przeprawa z chamskimi panami sokistami, którzy we dwóch pilnowali przejścia przez tory. Pakujemy się w końcu do pociągu i odpalamy śniadanie, dziś (kto zgadnie?) tradycyjne śniadanie SundayBikers w postaci pasztetu polskiego i chleba z Danii :P


W pociągu poznajemy dwójkę zapalonych sportowców amatorów.

Pierwszym jest Pani, wiek na oko 50++, która co roku urządza sobie rowerową wycieczkę. Niby nic takiego, myślimy, ale jak wyciąga mapy i pokazuje nam swoją coroczną trasę z odcinkami rzędu 90 km dziennie czujemy się malutcy. Jesteśmy jeszcze młodzi i nadrobimy :)

Kolejnym towarzyszem podróży jest Pan Lekarz z Warszawy, który to od 1970 roku pływa na kajaku. Nie są to jednak turystyczne spływy, Pan pływa cały rok, gdyż jak powiedział "pewne rzeki są niedostępne latem z powodu na zbyt niski stan wody". Rozmawiamy cała drogę do Trójmiasta, podróż mija szybko i przyjemnie.

Nasze bilety miały ważność do stacji Gdańsk Główny, wysiedliśmy jednak w Gdyni. Kuba miał tam coś do załatwienia, Radek z kolei musiał jechać do Wrzeszcza. Oczywiście zawsze jest to okazja do dorzucenia 30 km. Szczęśliwi, że znowu możemy trochę popedałować, wdychając miejskie spaliny spokojnie wróciliśmy do domu.
Po dotarciu do domu rowerowy licznik Radka wskazywał odpowiednio:



Podsumowanie

Radek:
Bornholm, to dobre miejsce na rowerową wycieczkę dla każdego. Każdy może tu znaleźć trasy dla siebie, zarówno pod względem długości, nawierzchni i ukształtowania terenu. My pojechaliśmy na męską przygodę, zastanawiając się czy po powrocie będziemy chcieli jeszcze z sobą rozmawiać. Na szczęście nic się nie zmieniło. Obaj odpoczęliśmy od miasta, pracy, obowiązków dnia codziennego relaksując się każdego dnia. Gdybym miał spytać swój organizm, która jego część najbardziej cieszy się z powrotu były to pewnie żołądek, który otrzymywał dość monotonne posiłki.
Na wyspie pokonaliśmy wspólnie 205 km.

Kuba:
Miejsce godne odwiedzenia przez każdego. Różnorodność wyspy jest zaskakująca. Człowiek cały czas znajduje się w otoczeniu przyrody i ogromnej ilości ptactwa i zająców. Miasteczka małe, urokliwe. Widoki piękne. Ludzie otwarci, komunikatywni, przyjaźni. W trakcie trwania sezonu na pewno turystów i ludzi na ulicy jest znacznie więcej...i przede wszytkim jest cieplej ;)

W kwestii technicznej - moim zdaniem sakwy, które kupiłem (2x25l) były zbyt duże. Wziąłem odpowiednie rzeczy ze sobą, nie miałem wrażenia przepakowania... natomiast o tej porze roku brałbym jeszcze jedną warstwę ubrań na wieczory i noce ;).

Jedzenie z Polski sprawdziło się - zaoszczędziliśmy sporo pieniędzy. Bornholm nie jest zabójczo drogi... ale tani też nie jest.

.. no i mają bardzo smaczne piwo Tuborg ;)


więcej zdjęć na naszym profilu na facebooku

Za pomoc i wsparcie dziękujemy:
mamie Radka i Marcie za prognozę pogody w wersji sms
Tomaszowi za wojskowe racje żywieniowe ;)
Firmom Bayer i Żołądkowej Gorzkiej deLuxe za leki przeciw objawom grypy
Emi za dżem wiśniowy i kabanosy
Byniowi za garmina, dzięki któremu mamy piękne tracki