poniedziałek, 13 maja 2013

Bornholm 2013 - relacja z wyprawy

Duńska wyspa Bornholm, położona w południowo-zachodniej części Bałtyku, przyciągnęła nas do siebie nie wędzarniami i bogatą historią, lecz drogami rowerowymi, a gdzie wędzarnie są miłym dodatkiem. O wyspie słyszeliśmy w samych rowerowych superlatywach - od infrastruktury, poprzez kulturę kierowców, uprzejmość mieszkańców, na pogodzie skończywszy. Postanowiliśmy więc to sprawdzić i ruszyliśmy na pierwszą rowerową wyprawę SundayBikers....

Swoją przygodę zaczęliśmy 26.04.2013 od wyjazdu pociągiem z Gdańska do Kołobrzegu, skąd odpływa prom (szumna nazwa dla katamaranu Jantar), a skończyliśmy 2.05.2013, lecz... po kolei.

Dzień pierwszy - wyjeżdżamy z Gdańska
Dzień drugi - płyniemy na Bornholm
Dzień trzeci - pierwsza zimna noc
Dzień czwarty - z toalety korzystać Wam nie wolno, płacicie normalnie
Dzień piąty - swoje smakuje najlepiej
Dzień szósty - słoneczny dzień
Dzień siódmy - wracamy do Gdańska
Podsumowanie
zdjęcia na facebooku


Dzień pierwszy - wyjeżdżamy z Gdańska

Pociąg wyruszał z Gdańska o godzinie 14:54 korzystając więc z czasu i nadrabiając zabieganie z dni poprzednich Radek zaczął dzień od czyszczenia napędu – lepiej późno, niż wcale. 

Spotkaliśmy się u Kuby, skąd wspólnie pojechaliśmy na dworzec główny „zahaczając” po drodze o NFZ celem odebrania Europejskiej Karty Ubezpieczenia Zdrowotnego. W biurze NFZ panowała niezwykle spokojna atmosfera, zakłócona jedynie siorbaniem kawy przez co drugą panią w okienku. My mieliśmy nóż na gardle, gdyż pociąg odjeżdżał za pół godziny, a tu Święty Spokój jak śpiewała Maryla Rodowicz ;) Na szczęście szybko ogarnęliśmy karty, a panie stwierdziły, że "takich wariatów tu jeszcze nie było!".

Podróż pociągiem upłynęła dość nużąco, Kuba odważył się rozwiązywać zawiłe zadania dla dzieci gimnazjalnych specjalnie uzdolnionych matematyczne od naszej towarzyszki podróży. Ja przeczytałem przewodnik po Bornholmie.

Jako że nasz prom odpływał dopiero następnego dnia o 7:00, nocowaliśmy na polu namiotowym w Kołobrzegu.

Dzień zakończyliśmy kebabem i drinkiem z metalowego kubka leżąc w namiocie i słuchając jak coraz to większe krople deszczu, z coraz większą częstotliwością uderzają o namiot.


Dzień drugi - płyniemy na Bornholm

Dzień zaczynamy od pobudki o 5:00. Pada. Radek oznajmia Kubie, że jest Królem Drzemek i przewraca się na drugi bok. Wstaliśmy o 5:30, jak tylko deszcz się uspokoił. Szybkie pakowanie i dyla na prom. Na stronie Żeglugi Kołobrzeskiej pisali by stawić się około godziny przed wypłynięciem, byliśmy o 6:40, gdyż lekko zbłądziliśmy. Dojazd do portu nie jest oznaczony w żaden sposób.

Przed nami 4,5 h podróży morskiej, na szczęście Armator zadbał o filmy szkoleniowe w 3 językach (co zajęło około 1,5 h podróży) i filmy o Bornholmie (również w 3 językach) ;).

Wykorzystaliśmy ten czas na planowanie trasy na wyspie. Czasu na przygotowanie do wyprawy mieliśmy dużo, lecz nie zaplanowaliśmy trasy. Wyszliśmy z założenia, że wyspa jest na tyle niewielka a pola namiotowe są praktycznie w każdym jej zakątku, że trasa nie stanowi problemu. Pojechaliśmy więc „na spontana” w tej kwestii.

Kierunek podróży wymusił jedyny na wyspie kościół katolicki w miejscowości Aakirkeby (gdzie z mszy w języku duńskim Kuba zrozumiał tylko 3 słowa: Amen, Alleluja i Chrystus).

Do Nexø dopływamy o godzinie 11:30, o 12:00 jesteśmy gotowi do drogi. Zaczynamy od szukania informacji turystycznej, po drodze kupujemy pyszny ciemny chleb, który zresztą jest tańszy niż biały. W końcu, gdy odnajdujemy punkt IT, całujemy klamkę - sezon się jeszcze nie zaczął :(. Szkoda, bo chcieliśmy wziąć z niej mapę ścieżek rowerowych. Nic to, ruszamy na północ.

Pierwsze skrzyżowanie i szok kulturowy. Dwa samochody przez dłuuugą chwilę czekały, aż SundayBikers zdecydują się, w którą stronę chcą jechać. Śmialiśmy się, że w Polsce w tym czasie przejechałoby co najmniej 5 samochodów.

Zatrzymujemy się kawałek za Nexø na pierwszej wypatrzonej ławce, by zjeść śniadanie. Rano nie było czasu, na promie spaliśmy i marudziliśmy z niewyspania, a w brzuchach już burczy.


Posileni polską konserwą wojskową z chlebem ruszamy na południe wyspy na jedne z najpiękniejszych plaż północnego Bałtyku - Dueodde. Następnie już tylko przed siebie.

W Aakirkeby szukamy kawiarenki by się ogrzać, gdyż od rana jedziemy w mżawce. Dowiadujemy się, że sezon turystyczny zaczyna się za 2-3 tygodnie i prawie wszystko jest jeszcze zamknięte. Pan remontujący kawiarenkę wskazuje nam jedyny otwarty w mieście pub. Dawno nie byliśmy w tak zadymionym miejscu! Było aż siwo od dymu, lecz za to ciepło. Było lokalne piwo i WiFi, także zabawiliśmy tam jakiś czas.

Na pole namiotowe docieramy o 18:30. Tego wieczoru poznajemy, czym jest skandynawskie zaufanie. Podjeżdżamy do domu, wjeżdżamy na (żwirowe, ładnie zagrabione) podwórko, cieszymy się, że światło w kuchni jest zapalone, co oznacza przecież, że gospodarze są w domu. A tu niespodzianka.

Kuba puka do drzwi: helllo
gospodarze: [cisza]
Kuba otwiera drzwi od mieszkania: hello, heeello...
gospodarze: [cisza]

W domu było jedynie przyjemnie ciepło, na podwórku jedna kura, w chlewiku owce i nikogo więcej. Poczekaliśmy kilkanaście minut, po czym pojechaliśmy na pole namiotowe i rozbiliśmy nasz mały obóz na obcej ziemi. Dość długo zastanawialiśmy się czy w nocy nie przyjdzie chłop z widłami, lecz wszędzie pisali o gościnności i uprzejmości mieszkańców, poza tym było za późno na pedałowanie gdzie indziej. Na polanie znajduje się również miejsce na ognisko, a przy nim pocięte ładnie pieńki. Mimo całodziennej mżawki Kuba rozpala ognisko za pierwszym razem. Grzejemy się, suszymy buty i jemy. Na kolacje szprotki i śledź z chlebem jeszcze z Gdańska ;)








Dzień trzeci - pierwsza zimna noc

...na tyle zimna, że pierwsze budzenie następuje ok godz. 4, a zasypiamy dopiero ok 6, kiedy słońce zaczyna nieśmiało ogrzewać namiot.

Pierwszy wstaje Kuba, który jedzie do kościoła na 10:00. Uprzednio jedzie do naszych gospodarzy przywitać się i zameldować, że jesteśmy na polu. Wraca do namiotu około 9:30 wręczając Radkowi ciepłe cynamonowe ciasteczka. Radzia budzą głosy obok namiotu o 10:30. To nasi gospodarze. Okazało się, że jesteśmy pierwszymi gośćmi w tym sezonie, co więcej jesteśmy pierwszymi gośćmi p. inż. Amie i Jamesa, którzy dopiero co kupili gospodarstwo wraz z polem namiotowym. Byli zszokowani, gdy rano wypatrzyli nas z okna swojego domu. Przyszli z poprzednim właścicielem odkręcić wodę i podłączyć butlę gazową. Na miejscu biwakowania znajduje się barak, w którym jest mini świetlica wyposażona w przewodniki (także po polsku), kartki, kredki, zapałki, herbaty etc oraz toaletę. Zlew znajduje się na zewnątrz, obok niego butla gazowa.

Kuba wraca przed 12:00, jemy śniadanie i ogarniamy rzeczy. Stelaż w namiocie uległ uszkodzeniu, naprawiamy na szybko taśmą MacGyvera od naszych gospodarzy – zobaczymy ile wytrzyma. Wyjeżdżamy późno, bo o 14:30.

Plan na dziś to stolica wyspy Ronne, następnie przez Hasle pod Allinge.

Do Ronne jedziemy "krajówką", lecz oczywiście po wyznaczonej drodze rowerowej. Przejeżdżamy przez miejscowość Nylars, gdzie oglądamy kościół rotundowy – jeden z czterech na wyspie.


Stolica wyspy od samego początku wita nas drogami rowerowymi i znakami dla rowerzystów. Tutaj rower jest równoprawnym uczestnikiem ruchu drogowego. Nie zatrzymujemy się na długo, jedziemy do portu oraz pod kościół Św. Mikołaja.
Robimy kilka zdjęć i małymi, malowniczymi uliczkami w centrum miasta jedziemy dalej.



Kolejny odcinek trasy wiedzie nas wzdłuż przepięknego północno-zachodniego wybrzeża wyspy. Przewodniki piszą, że to niezwykle malownicze miejsce. Mają rację. Jedziemy skrajem wyspy, mijamy małe miejscowości portowe by nagle z 4 m n.p.m. podejść na 85m n.p.m, bo wjechać nie da się nawet bez bagaży.





Dalej jedziemy już lasem – nagrodą po pokonaniu górki są zawsze zjazdy :) Zbliżała się 20:30, a o tej godzinie tego dnia zachodziło słońce, więc trzeba było nieco przyspieszyć, bo zimno i ciemności nadciągają. Kuba szybko lokalizuje na mapach google pole namiotowe oznaczone numerem 1. na mapce, na które trafiamy bez problemu. Po drodze przejeżdżamy przez niespodziewaną kałużę i nieczynny kamieniołom.



Tym razem nie jesteśmy pierwszymi gośćmi. Obecna jest już para z Niemiec i Kopenhagi – amatorzy płaskich ścian w pobliskim kamieniołomie. Noc spędzamy przy ognisku tocząc dysputy na tematy przeróżne w różnych językach, susząc buty i grzejąc ciała z zewnątrz przy ogniu oraz procentami od środka :)
Nauczeni poprzednią nocą ubieramy maksymalną ilość warstw ubrań i idziemy spać.



Dzień czwarty - z toalety korzystać Wam nie wolno, płacicie normalnie

Budzimy się około 10:00. Słońce ogrzało namiot więc można wyściubić nos na zewnątrz. Nasi współkempingowicze (już po śniadaniu), pakują się i wyruszają na ścianki. My ogarniamy rzeczy i jemy "tradycyjne duńskie śniadanie" czyli polski pasztet z duńskim ciemnym chlebem ;) Dziś dla urozmaicenia ogórek oraz marchewki (fuu, witaminy). Po śniadaniu Radek śmiga do łazienki z zamiarem wzięcia ciepłego prysznica, niestety... ciepła woda jest tu tylko wieczorem – bywa.

A propos prysznica:
Radek: Piszą, że woda ciepła płatna 1 korona za minutę.
Kuba: Aaa, spoko, automat na monety?
Radek: Nieee, co ty - puszka stoi obok.

Pakujemy graty i śmigamy na zamek w Hammershus lecz wpierw do Allinge rozmienić pieniądze na zapłatę za nocleg. Z płatnością pełen luz i zaufanie, gospodarz dzień wcześniej poinformował nas, że możemy zapłacić kiedy chcemy, a gdy go nie będzie mamy po prostu wrzucić ustaloną kwotę do skrzynki na listy – tak też robimy.


Największy w północnej Europie średniowieczny zamek wita nas rusztowaniami na każdej ścianie. W całym kompleksie trwają prace mające przywrócić mu dawny blask lub też zabezpieczyć przed niszczeniem. Pomimo słońca wieje silny wiatr i nie jest ciepło więc zwiedzamy ruiny zamku w ekspresowym tempie, czytając tablice informacyjne i przyjmując dawkę historii. Trzeba przyznać, że tamtejszy władca chałupkę miał fajną.


Z zamku jedziemy ponownie do Allinge, kręcąc się trochę po uroczej miejscowości. Idziemy do lokalnego pubu, gdzie nikt nie mówi po angielsku i po wypiciu porcji kcal (podobno pustych) ruszamy do Olsker by obejrzeć kolejny rotundowy kościół.


Od tego momentu następuje drastyczna zmiana nawierzchni, wjeżdżamy w centralną część wyspy, której teren przypomina znajomy nam Trójmiejski Park Krajobrazowy. Lasy, leśne drogi, żwirowa nawierzchnia, podjazdy i zjazdy, a potem znowu podjazy i zjazdy – tak najkrócej można opisać ten odcinek. Trochę straszył nas tu deszcz, jednak na szczęście nie padało zbyt długo.



Tuż przed polem namiotowym numer 4. w miejscowości Østerlars oglądamy kolejny kościół rotundowy.


Przed zachodem słońca docieramy na miejsce. Od niezwykle "urokliwej" Dunki dowiadujemy się, że pole namiotowe jest nieczynne, bo sezon jeszcze się nie zaczął. Oczywiście możemy się rozbić, ale nie możemy korzystać z toalety bo woda nie jest jeszcze włączona i jej nie włączą. Tego dnia byliśmy nieco zmordowani, Radek trochę marudził by jechać dalej (Kuba skończył marudzić pół godziny wcześniej, że już by dojechał). Miejsce na namioty było trochę podmokłe, ale jazda dalej oznaczałoa około 30 km pedałowania.

Zostaliśmy więc na podmokłym polu. Naprawiony dwa dni temu stelaż od namiotu odmówił posłuszeństwa, lecz takich jak nas dwóch nie ma ani jednego i w ciągu 15 minut problem zostaje naprawiony! Plusem było drewno na ognisko, za które nie trzeba było płacić, jedynie znieść sobie z lasu porąbać lub pociąć narzędziami, które były na miejscu. Gdy już rozpaliliśmy nasze idealne, harcerskie ognisko tylko z naturalnych składników, przyszedł do nas właściciel.

Średnio miły Pan o donośnym głosie, który jedyne co powiedział to "mam nadzieję, że macie ciepłe rzeczy" oraz "płacicie razem 40 koron" skasował nas i poszedł szukać swojego psa, który odłączył się od niego na dłużej niż zwykle. Więcej go nie spotkaliśmy, jedynie oglądaliśmy jeszcze dwa razy gospodynię, gdy byliśmy po wrzątek do naszych wykwintych zup marki Vifon. Zjedliśmy kolację, posiedzieliśmy trochę przy ognisku, wypiliśmy po piwku i poszliśmy spać.



Dzień piąty - swoje smakuje najlepiej

O kolejnej zimnej nocy nawet nie będę już wspominał. O tym, że znów każdy z nas nie przespał jej w całości, o tym że barki wychodziły nam na drugą stronę, a biodra były obite, też nie będę pisał. Kilka dni po powrocie do domu dowiedziałem się, że temperatury w nocy, w czasie naszego pobytu na wyspie, spadały w okolice 1°C.


Poranek przywitał nas słońcem, po szybkim ogarnięciu zasiedliśmy do stołu do kolejnej konserwy i ciemnego chleba. Tak wiem, nasza dieta jest godna pożałowania. Ale z perspektywy czasu było zabawnie, głodni nie chodziliśmy, Radek twierdzi, że może ciut optycznie schudł, także nic złego się nie stało ;)


Pedałowanie zaczęliśmy od miejscowości Gudhjem, w której odnajdujemy wędzarnię opisywaną w przewodniku. Korzystamy z opcji szwedzkiego stołu (płacimy raz za sztućce) i próbujemy wszystkich ryb przygotowanych na przeróżne sposoby, krewetek i łososia. Nie zabrakło również tradycyjnego wędzonego śledzia po Bornholmsku oraz śledzia z rzodkiewką i szczypiorkiem. Radek nie jest amatorem śledzi, sałatek rybnych, śledzi solonych, lecz te serwowane w Gudhjem z przyjemnością jeszcze kiedyś zje.


Po obfitym wczesnym obiedzie z trudem wsiadamy na rowery. Plusem jest, że tego dnia większość trasy była z górki. Kierowaliśmy się na południe wyspy drogami wzdłuż wybrzeża. Po dotarciu do Svaneke odnajdujemy lokalny browar produkujący, między innymi, piwo czekoladowe. Obaj jesteśmy zdania, że będąc na wakacjach nie można odmawiać sobie lokalnych specjałów. Kupiliśmy butelkę na wynos i wypiliśmy ją kulturalnie w marinie przy stoliczku.


Stąd dalej do Nexø, zahaczając o Netto. Podczas gdy Kuba robił zakupy, Radek zauważył naprzeciwko sklepu skup butelek. Jako, że właśnie skończył sok w plastikowej butelce (pojemność 0,5 litra), postanowił sprawdzić jak to działa. Opis po duńsku na niewiele się zdał. Wsunął butelkę do maszyny, która błyskawicznie zareagowała, zeskananowała ją kilkakrotnie i wydała paragon, na którym widniała nazwa miejscowości oraz kwota, 1,5 korony. Sok kosztował 8 koron z czego 1,5 korony można odzyskać. Mądre rozwiązanie. W Polsce są pojemniki na segregowanie odpadów, lecz nikt nam nie płaci byśmy faktycznie je segregowali. Robimy to dla poczucia, że jesteśmy ekologiczni, w nadziei że surowce zostaną wykorzystane powtórnie. Wiem, wiem, zaraz pojawią się głosy "kto ma za to zapłacić..”. Jedziemy dalej.


Noc zaplanowaliśmy na polu namiotowym nr 6 na terenie winiarni. Był to nasz czwarty, a zarazem ostatni nocleg na wyspie i trzecie miejsce, w którym otworzyliśmy sezon. Nie ma tu miejsca na ognisko, namioty rozstawia się na kawałku trawy tuż przy winoroślach (oczywiście my widzieliśmy tylko stelaże od nich), a dookoła pachnie naturalnym nawozem, gdyż w tym czasie przez 2-3 tygodnie wszystkie pola na wyspie są nawożone. Gospodarz to przemiły człowiek, z którym rozmawialiśmy chyba godzinę. Degustowaliśmy wina, które sam wyprodukował. W ofercie znajduje się także robione przez niego piwo oraz whisky. Na to ostatnie zaświeciły nam się oczka i poprosiliśmy po kieliszku z dwóch rodzajów. Na pytanie jaka jest różnica między nimi, nasz gospodarz podszedł do regału, wziął do ręki obie butelki i powiedział z uśmiechem na twarzy "cena". Jedna kosztowała jakieś 300 koron druga zaś 1600. Bez zbędnych dalszych pytań kontynuowaliśmy degustację. Kuba zakochał się w winie półsłodkim, lekko musującym z czerwonej porzeczki, które to dostaliśmy "do wykończenia".



Dzień szósty - słoneczny dzień

Poranek jakby cieplejszy, przyzwyczajamy się już do temperatury w nocy i do obolałych barków nad ranem. Dzień zaczynamy jak zwykle od pakowania rzeczy na rowery, śniadania i... porannej toalety. Suszarki do rąk świetnie suszą włosy :) Dziś bez pośpiechu, w sumie dzień jak co dzień, jedziemy do Nexø skąd o 17:30 odpływa nasz prom do Kołobrzegu. Jedziemy znaną z pierwszego dnia trasą przez plaże Dueodde. Na niebie nie ma ani jednej chmurki i wszystko dookoła wygląda zupełnie inaczej. Największą różnicę widać na plaży, gdzie kolor wody przenosi nas wprost na lazurowe wybrzeże. W Nexø jedziemy oczywiście do Netto po duńskie słodycze, wydając wszystkie pozostałe w portfelach korony. W porcie zjawiamy się ponad 2h przed wypłynięciem, jemy pasztet i opalamy się na rzeźbie, która po dziś dzień nie wiemy co przedstawia.





Na promie zdecydowanie luźniej – nie było żadnej zorganizowanej wycieczki i sami Polacy więc film instruktażowy oglądamy w jednej wersji językowej. Do tego film Maska oraz tragiczny film Mały, który na szczęście przerwano na rzecz meczu LM. Przy stoliku rozmawiamy z małżeństwem ze Słupska, które zwiedzało wyspę na piechotę. Podziwiamy – nam by się nie chciało, zwłaszcza z takimi plecakami. W Kołobrzegu cumujemy o 22:00. Pierwsze kroki kierujemy na znany nam już kebab, następnie na pole namiotowe.




Dzień siódmy - wracamy do Gdańska

Wstajemy po 8:00, zwijamy szybko namiot i lecimy pod prysznic, który tutaj działa całą dobę. Odjazd pociągu o 9:40, wyruszamy o 9:17. Jak zwykle w takich sytuacjach Radek się spina, że nie zdążymy i zarzucił duże tempo, na peronie mała przeprawa z chamskimi panami sokistami, którzy we dwóch pilnowali przejścia przez tory. Pakujemy się w końcu do pociągu i odpalamy śniadanie, dziś (kto zgadnie?) tradycyjne śniadanie SundayBikers w postaci pasztetu polskiego i chleba z Danii :P


W pociągu poznajemy dwójkę zapalonych sportowców amatorów.

Pierwszym jest Pani, wiek na oko 50++, która co roku urządza sobie rowerową wycieczkę. Niby nic takiego, myślimy, ale jak wyciąga mapy i pokazuje nam swoją coroczną trasę z odcinkami rzędu 90 km dziennie czujemy się malutcy. Jesteśmy jeszcze młodzi i nadrobimy :)

Kolejnym towarzyszem podróży jest Pan Lekarz z Warszawy, który to od 1970 roku pływa na kajaku. Nie są to jednak turystyczne spływy, Pan pływa cały rok, gdyż jak powiedział "pewne rzeki są niedostępne latem z powodu na zbyt niski stan wody". Rozmawiamy cała drogę do Trójmiasta, podróż mija szybko i przyjemnie.

Nasze bilety miały ważność do stacji Gdańsk Główny, wysiedliśmy jednak w Gdyni. Kuba miał tam coś do załatwienia, Radek z kolei musiał jechać do Wrzeszcza. Oczywiście zawsze jest to okazja do dorzucenia 30 km. Szczęśliwi, że znowu możemy trochę popedałować, wdychając miejskie spaliny spokojnie wróciliśmy do domu.
Po dotarciu do domu rowerowy licznik Radka wskazywał odpowiednio:



Podsumowanie

Radek:
Bornholm, to dobre miejsce na rowerową wycieczkę dla każdego. Każdy może tu znaleźć trasy dla siebie, zarówno pod względem długości, nawierzchni i ukształtowania terenu. My pojechaliśmy na męską przygodę, zastanawiając się czy po powrocie będziemy chcieli jeszcze z sobą rozmawiać. Na szczęście nic się nie zmieniło. Obaj odpoczęliśmy od miasta, pracy, obowiązków dnia codziennego relaksując się każdego dnia. Gdybym miał spytać swój organizm, która jego część najbardziej cieszy się z powrotu były to pewnie żołądek, który otrzymywał dość monotonne posiłki.
Na wyspie pokonaliśmy wspólnie 205 km.

Kuba:
Miejsce godne odwiedzenia przez każdego. Różnorodność wyspy jest zaskakująca. Człowiek cały czas znajduje się w otoczeniu przyrody i ogromnej ilości ptactwa i zająców. Miasteczka małe, urokliwe. Widoki piękne. Ludzie otwarci, komunikatywni, przyjaźni. W trakcie trwania sezonu na pewno turystów i ludzi na ulicy jest znacznie więcej...i przede wszytkim jest cieplej ;)

W kwestii technicznej - moim zdaniem sakwy, które kupiłem (2x25l) były zbyt duże. Wziąłem odpowiednie rzeczy ze sobą, nie miałem wrażenia przepakowania... natomiast o tej porze roku brałbym jeszcze jedną warstwę ubrań na wieczory i noce ;).

Jedzenie z Polski sprawdziło się - zaoszczędziliśmy sporo pieniędzy. Bornholm nie jest zabójczo drogi... ale tani też nie jest.

.. no i mają bardzo smaczne piwo Tuborg ;)


więcej zdjęć na naszym profilu na facebooku

Za pomoc i wsparcie dziękujemy:
mamie Radka i Marcie za prognozę pogody w wersji sms
Tomaszowi za wojskowe racje żywieniowe ;)
Firmom Bayer i Żołądkowej Gorzkiej deLuxe za leki przeciw objawom grypy
Emi za dżem wiśniowy i kabanosy
Byniowi za garmina, dzięki któremu mamy piękne tracki

0 komentarze:

Prześlij komentarz