środa, 23 grudnia 2015

Zmiana garderoby! Rowerowy sezon jesień - zima uważam za otwarty!


Astronomiczna zima już jest! Za oknem jednak nadal króluje jesień. Czy to sygnał by zamienić rower na coś innego? Czy sezon rowerowy 2015 dobiegł już końca? Czym właściwie jest "sezon rowerowy"?


Dla mnie jest to pora roku. To od niej zależy jak używam roweru. Inaczej wygląda wyjście na rower w letnie popołudnie, inaczej w skrajnie zimny zimowy wieczór. Każda pora roku ma do zaoferowania coś wyjątkowego. Ważne jest by odpowiednio się do niej przygotować. Tak samo wychodząc z domu na spacer z psem czy idąc na przystanek autobusowy ważne jest by odpowiednio się ubrać. Jeśli potraktujemy rower jako wyjście z domu (chyba mało z Was jeździ rowerem po domu ;) ) to logicznym posunięciem będzie odpowiednia garderoba.

Jak zatem ubrać się na rower zimą?

Sklepy sportowe, stacjonarne i internetowe, pękają od ilości i rodzajów garderoby dla rowerzystów.
Jak wybrać tą odpowiednia?
Jakie ubrania wybrać?
Bawełniane?
Termiczne?
Dopasowane czy luźne?
Ile warstw na siebie ubrać?

To pytania ważne, a w odpowiedzi na te pytania pomocna będzie odrobina doświadczenia i otwarta głowa. Pamiętajmy, że jadąc rowerem jesteśmy cały czas w ruchu i nie potrzebujemy bardzo dużo ciepłych ubrań jak w przypadku spaceru. Poruszamy się non-stop. Nasze ciało jest w ruchu, a ruch to ciepło :) Rower zimą to jednak nie ćwiczenia crossfit i jest kilka punktów naszego ciała, o które trzeba zadbać szczególnie.

Ubrania bawełniane nie odprowadzają wilgoci. Nie ma nic gorszego jak jazda w mokrej koszulce, szczególnie zimą. Sam wybieram koszulki, bluzy, spodnie z materiałów sztucznych, które są dopasowane (nie mylić z opiętymi). Termiczne ubrania lepiej odprowadzają wilgoć, tak głosi każda reklama, która w tym przypadku nie kłamie. Różnica może być jedynie pomiędzy "tanimi" i "drogimi" materiałami - to już wypróbujcie sami. W swojej rowerowej szafie posiadam, zarówno ubrania "lepsze" jakościowo jak i takie "zwykłe", kupione w dyskontach. Uważam, że warto mieć trochę "lepszych" ubrań, ale na codzienne, szybkie przejażdżki dobre są też te "zwykłe". Rodzaj materiału zależy także od wilgotności powietrza. Będąc w tym roku w Maroko świetnie sprawdzała się koszulka bawełniana z długim rękawem, którą gdybym użył w naszym klimacie, to po 5 min byłaby mokra. Będę się jednak trzymał ubierania się w naszej strefie klimatycznej, jest mi ona bliższa.

Przez ostatnie kilka lat zauważyłem, że nie ma jednego przepisu na odpowiednie ubranie się. Każdy z nas potrzebuje innej termiki. Dlatego więc nie traktujcie poniższego tekstu jako wyznacznika czy gotowej instrukcji, a bardziej jako sugestie oraz informacje o tym jak ja przygotowuję się na zimowe wyjście na rower, na co zwracam uwagę i sami próbujcie jakich ciuchów potrzebuję Wasz organizm.

Najważniejsze dla mnie jest zapewnienie odpowiedniego ogrzania trzech punktów:


1. głowa
    Czapki używam nawet w chłodne letnie dni śpiąc w namiocie. Jeżdżąc na rowerze jesienią/zimą jest ona obowiązkowym elementem mojej rowerowej garderoby. Najważniejsze cechy to:
    • brak szwów,
    • na wysokości czoła i zatok materiał chroniący przed wiatrem,
    • szybkie odprowadzenie wilgoci,
    • powinna grzać, ale nie przegrzewać.
    2. dłonie
      Dłonie podobnie jak stopy wykonują bardzo niewiele ruchu podczas jazdy rowerem. Należy zapewnić im dobrą ochronę przed zimnem. Ja używam rękawiczek, które chronią przed wiatrem i dodatkowo grzeją. Zimowe zakładam, gdy temperatura schodzi do około 3-5°C. Pęd powietrza powoduje dodatkowe wychłodzenie organizmu więc przy temperaturze lekko powyżej zera jesienne rękawiczki wymieniam na zimowe.

      3. stopy
      Ostatnie zimy przejeździłem w zwykłych turystycznych butach SPD. Gdy robiło się zimno wymieniałem zwykłe wkładki na takie ze srebrną folią na grubym filcu. Do tego gruba skarpeta (lecz tak by stopa miała trochę luzu) i ochraniacze na buty chroniące przed wodą i wiatrem. W takim zestawie wytrzymywałem do 60 minut przy temperaturze -20 °C, po tym czasie stopy miałem już jak sopelki. To minus butów SPD, stopa nic a nic się nie rusza. Od zeszłego sezonu używam butów Specialized Defroster Trail. But jest wysoki, chroni przed wiatrem i deszczem w 100%, ale jego termika nie powala na kolana. Owszem jest cieplej, ale gruba skarpeta i tak musi być. Główną jego zaletą jest wodoodporność.

      Jakie spodnie? Jaka kurtka/bluza?

      Ważna częścią garderoby są spodnie. Najlepiej ocieplane i nieprzemakalne w jednym. Osobiście używam dość ciepłych, zimowych, rowerowych spodni, które naprawdę szybko odprowadzają wilgoć. Nie chronią jednak przed deszczem więc gdy pada zakładam turystyczne spodnie z membraną. Gdy jest naprawdę zimno nie gardzę też bielizną termiczną. W podstawówce było to siarą ;) teraz to albo starość albo zdrowy rozsądek albo zwyczajnie poczucie komfortu.


      A co z górą czyli tzw. korpusikiem? Wyznaję filozofię ubierania "na cebulkę". Niezależnie czy jeżdżę jesienią czy zimą mam na sobie trzy warstwy:

      • koszulka termiczna - rękaw krótki lub długi,
      • bluza - cieńsza lub grubsza (gdy jest bardzo zimno ubieram dwie bluzy),
      • kurtka - cieńsza lub grubsza, ale zawsze chroniąca przed wiatrem i wodą.
      Ostatnim elementem jest szyja. Chronię ją przed wiatrem i zimnem używając buffa, który mogę naciągnąć na tył głowy gdy bardzo wieje.

      Złota zasada

      Ubierz się tak, by po wyjściu z ciepłego domu było Ci troszkę chłodno.
      Podczas jazdy lepiej odczuwać lekki chłód niż się przegrzać.

      Kiedy będę wiedział, że jestem źle ubrany na zimowy rower?

      Jeśli po przejechaniu kilkuset metrów nadal jest Ci zimno, jeśli wiatr przeszywa Cię na wylot, ręce marzną i nie czujesz nóg - to znak, że ubrałeś się za cienko.
      Jeśli czujesz, że nadmiernie się pocisz to znak, że ubrałeś się za ciepło.

      Co zrobić gdy przemarzłeś na rowerze? 

      Gdy tylko wrócisz do domu zrzuć z siebie wszystkie ubrania. Ubierz suche, ciepłe, bawełniane ubrania. Dres, bluza, ciepłe skarpety i ciepła zupa lub chociaż herbata rozgrzeją Cię w kilkanaście minut. Gorący prysznic moim zdaniem nie jest zdrowy, gdy stopy mamy jak sople, lepiej rozgrzać się od środka.



      Nie znam lepszej metody niż eksperymentowanie, dostosowanie ubrań z głowa i testowanie na sobie.

      wtorek, 20 października 2015

      Nocleg na wyprawie rowerowej - nasz 5cio gwiazdkowy hotel

      Sen odgrywa bardzo ważną rolę w życiu każdego z nas. To podczas snu nasz organizm regeneruje się. Niedobór snu może prowadzić do:

      • zaburzeń nastroju,
      • utrudnienia skupienia uwagi,
      • spowolnienia reakcji,
      • spadku motywacji.

      Patrząc na sen od strony wypraw rowerowych jest on niezbędny do regeneracji sił. Wydajny organizm powinien być zdrowy, wypoczęty i pełen sił, a to można osiągnąć śpiąc wystarczającą ilość godzin. Tylko w dobrej formie fizycznej i psychicznej będziemy zdolni do pokonywania kolejnych odcinków trasy.

      Przeciętny człowiek śpi od 7 do 9 godzin w ciągu doby. Długość snu jest zawsze sprawą indywidualną. Podczas naszych wypraw śpimy tyle ile musimy. Tak by w dalszą drogę ruszać w pełni sił. Owszem są czasem sytuacje awaryjne. Wówczas musimy spiąć się i dostosować ilość snu to czasu jaki mamy, by np. dotrzeć z miejsca A do miejsca B.


      Na Islandii na sen przeznaczaliśmy średnio 8h w ciągu doby. Nie wyobrażam sobie czterech niewyspanych marud na rowerze, z których każdy jedzie aby jechać, jest opryskliwy i do tego nic mu się nie podoba ;) Wyprawa jest dla nas urlopem. To ją wybraliśmy jako formę odpoczynku od dnia codziennego i ona ma sprawić, że wypoczniemy :) Jak wypocząć podczas wzmożonej aktywności pytacie? Emocje i nastawienie potrafią zdziałać cuda :D

      Jako główną formę zakwaterowania wybieramy zawsze pięciogwiazdkowy hotel, czyli namiot który rozbijamy w najbardziej bajecznym miejscu jakie znajdziemy :) Tak też było podczas ostatniej wyprawy na Islandię. Zaplanowana, dzienna liczba kilometrów była wyznacznikiem szukania miejsca na sen. Jego odnalezienie zazwyczaj zajmowało od 2 do 10 kilometrów. W Norwegii często trawa była za wysoka, na Islandii trawy brakowało.

      Szukaliśmy więc miejsca, które:

      • będzie w miarę odsunięte od drogi,
      • będzie miało dostęp do wody pitnej,
      • podłoże będzie odpowiednie,
      • będzie osłonięte od wiatru.

      Czy namiot na prawdę jest taki super?
      Wszystko zależy od naszego nastawienia oraz pewnej otwartości.

      Zacznę od minusów:

      • po całym dniu pedałowania trzeba poświęcić czas na znalezienie odpowiedniego miejsca,
      • trzeba mieć zapas sił i chęci na jego rozstawienie,
      • nie ma wymówki, że pada, bo namiot sam się nie rozstawi.
      Na pewno każdy z Was jest w stanie dopisać jeszcze co najmniej 3 minusy nocowania pod namiotem, ale co z plusami?

      • to my, nie miejsce, decydujemy o tym jaki #widokzrana będziemy mieć,
      • przeszkadzają Wam głośni sąsiedzi? ruchliwa ulica? hałas? przejedźcie jeszcze 3 km i znajdźcie idealne dla siebie miejsce,
      • namiot to najtańsza, niezależna forma noclegu.

      Trzy minusy oraz trzy plusy są subiektywne, jeśli macie swoje powody "za" lub "przeciw" - piszcie śmiało!

      W sieci bez trudu wyszukać można poradniki o tym jak znaleźć idealne miejsce na biwakowanie. Są to praktyczne i logiczne wskazówki. Dobre rady nie zawsze znaczy idealne. Bliskość koryta rzeki z jednej strony zapewni dostęp do wody, z drugiej to wilgoć i hałas które nie są dobre. Jednak gdy mamy do wyboru:
      a) rozstawić namiot na trawiastej, płaskiej polanie czesanej przez islandzki wiatr
      lub
      b) biwakować w korycie rzeki, blisko skał które ochronią nas przed wiatrem
      Wybór dla mnie jest oczywisty.


      Dokładnie taką sytuację mieliśmy podczas drugiej nocy na Islandii. Po przejechaniu 76 km, gdy potrzebowaliśmy porządnej porcji snu po całym dniu zmagania się z silnym wiatrem, który nie opuszczał nas nawet o godzinie 20:00, zdecydowaliśmy, że obozowisko stawiamy w korycie rzeki, najbliżej brzegu i wysokich skał.

      O czym należy pamiętać biwakując pod namiotem:

      zgodność z prawem

      W Polsce legalnie biwakować można tylko w miejscach wyznaczonych lub na prywatnej posesji. Dlatego sprawdźcie przepisy panujące w kraju, do którego się wybieracie. Dla przykładu na Islandii panuje hasło "przyroda jest dla wszystkich" dlatego biwakować można wszędzie poza terenem prywatnym, na nim tylko za zgodą.


      bezpieczeństwo

      Duże skupiska ludzi bywają niebezpieczne, głośne i mogą zrobić psikusa. Dlatego im dalej od miasta tym lepiej, ale nie na polanie pełnej owiec, które swą ciekawością będą chciały podgryźć wszystko co mamy. Unikajmy spania na krawędzi, dosłownie i w przenośni.


      porządek

      To chyba w obawie przed jego brakiem w Polsce nie można biwakować na dziko. Uważa się, że ludzie z założenia są barbarzyńcami. A może nikt nas, polaków, nie nauczył, że na łonie natury jesteśmy gośćmi i musimy pozostawić ją taką samą dla następnych pokoleń, by te mogły cieszyć się nią w takim samym stopniu jak my?
      Tak samo sprawa się ma z ogniskami. W naszym kraju ich palenie dozwolone jest tylko w wyznaczonych miejscach i często musi być zgłoszone do najbliższej jednostki straży pożarnej. To brak umiejętności i zdrowego rozsądku prowadzi do pożarów. Małe kontrolowane ognisko, odpowiednio ugaszone a jego miejsce zamaskowane nie szkodzi. Wręcz przeciwnie, ogrzewa i daje możliwość przyrządzenia posiłku.
      Zostawmy po sobie porządek, a jeśli rozpalamy ognisko róbmy to odpowiedzialnie.


      Pięciogwiazdkowy hotel nie zawsze jest w zasięgu. Czasem wybieramy schroniska i kwatery prywatne. Lecz namiot jest numerem jeden i polecam go jako miejsce noclegowe!

      Kochacie swoje rowery prawda? Co więc zrobić z rzeczami i rowerem podczas naszego snu? Ten temat wkrótce na blogu.

      niedziela, 11 października 2015

      Szosa - pierwsze starcie


      Niedawno, z Kubą, rozpoczęliśmy nową przygodę... niektórzy twierdzą, że weszliśmy na kolejny poziom! My uważamy, że trzeba czegoś spróbować, żeby móc się wypowiedzieć na dany temat. :)
      Z początku byłem sceptycznie nastawiony do roweru na cienkich oponach i to praktycznie bez bieżnika!! Aczkolwiek już po pierwszej przejażdżce zauważyłem mnóstwo zalet kolarzówki, niestety wady też swoje ma.


      Po pierwsze: zupełnie inna kierownica, klamki od hamulców w pionie z zintegrowanymi przerzutkami - JAK TYM STEROWAĆ??!! JAK TYM JEŹDZIĆ??!! Pierwsze kilometry wyglądały przekomicznie, przechodnie na 100% zastanawiali się czy ja w ogóle potrafię jeździć na rowerze?!


      Po drugie: inna pozycja jazdy, a co za tym idzie, inaczej pracujące mięśnie. Już po kilkuset metrach poczułem, że moje uda i łydki pracują inaczej. Choć zaletą przełożeń w rowerze szosowym jest możliwość odczuwania bezpośredniego oddziaływania naszych mięśni na prędkość z jaką się poruszamy - wystarczy kilka obrotów korbą, a my już pędzimy 35 km/h.


      Po trzecie: nawierzchnia! No i tu zaczynają się schody. Rodzaj nawierzchni ma znaczny wpływ na komfort naszej jazdy. Każda dziura w jezdni, każda koleina, kostka brukowa, betonowe płyty oraz to coś dziwnego co widzicie na zdjęciu powyżej - wszystko odczuwamy w rękach, nogach i d**ie (siodełku).


      Temat jazdy na rowerze szosowym na pewno zostanie rozwinięty, oczywiście zaraz po tym jak my zgłębimy tajniki tego "surowego" przemieszczania się po świecie.

      Kędzior

      wtorek, 29 września 2015

      Islandia - uwagi i wnioski ogólne

      Garść uwag, mniej lub bardziej przydatnych.

      1) Pogoda

      Chyba najbardziej zaskakująca. Planując wyjazd, przygotowaliśmy się na ulewy. Ja swojego kompletu przeciwdeszczowego nawet nie rozpakowałem. Mieliśmy niesamowite szczęście, że trafiliśmy na samo słońce... błąd polegał na tym, że nikt nie zabrał kremu przeciwsłonecznego. Po kilku dniach każdy wyglądał jak syn indiańskiego wodza Jeżdżącego Z Sakwami.

      Podróżnik musi być przygotowany na częste zmiany ubrań na trasie. Podjazd - ściągam wszystkie warstwy do krótkiego rękawka. Wjechałem na górę - po minucie już mi zimno. I tak przez cały wyjazd.


      Aha, jeszcze jedno, na Islandii wieje. WIEJE. Choć podobno to, czego doświadczyliśmy to był lekki wiaterek. Jeśli planujecie wyjazd rowerowy, przygotujcie się na ciągły silny wiatr w twarz. Dobrze wiecie sami, jak potrafi to zmęczyć. Ponadto wiatr jest raczej zimny - jeśli słońce nie grzeje, to trzeba się szybko doubierać.

      W chyba najbardziej mroczny, pochmurny dzień, po wdrapaniu się na ostre podjazdy, przed zjazdem założyliśmy wszystko, co tylko mieliśmy ;)


      Wiatr, zgodnie z zasadą Murphy'ego, zawsze wieje w twarz. Podczas naszego wyjazdu mieliśmy jednak wyjątek potwierdzający regułę - w ostatnich dniach wyprawy złapaliśmy podmuch w plecy. Jakiej człowiek mocy nagle dostaje! 90km pyknęło jakby nic, nóżki jeszcze by kręciły!

      W czerwcu mieliśmy właściwie jasno całą dobę. Niepotrzebnie wziąłem lampę na przód - zbędna waga ;)

      Wnioski:
      - ubranie przeciwdeszczowe - koniecznie (nawet jeśli nie użyjesz)
      - odzież przeciwwiatrowa - koniecznie
      - krem przeciwsłoneczny - zalecane

      2) Sklepy i inne takie

      Na Islandii gęstość zaludnienia = 3 os/ km kw. Mało. O ile wodę na trasie znaleźć nietrudno (liczne rzeczki, źródła itd), to jeśli chodzi o jedzenie to trzeba już to zaplanować. Możliwości kulinarnych jest sporo.

      Chciałem tylko podkreślić, że na całodniowej trasie można nie znaleźć żadnego sklepu. Stacje benzynowe natomiast są bardzo dobrze zaopatrzone - od chlebów, poprzez batoniki i warzywa, po 2 kilogramowe steki.

      Mieliśmy przejeżdżać przez miasto Reykholt. Super - będą sklepy, może jakaś knajpka? Mhm. Dwa ronda, stacja benzynowa, szkoła i kilka domów. A miasto zaznaczone na mapie jako Duże.


      Na pewno jesteście ciekawi cen - Islandia jest droga. Jednak kupując kawę i hot-doga na stacjach (polecamy) płacicie jakieś 15 zł, czyli prawie jak na Orlenie ;). Przy okazji - kawę przygotowuje się na Islandii w dużych termosach. W większości miejsc płacicie za kubek. Nikt nie miał problemów z Wielką Dolewką ;).

      Wnioski:
      - sklepy są rzadkie
      - planuj jedzenie na najbliższe dni
      - zaszalej i kup lody w polewie czekoladowej na stacji


      3) Ruch drogowy oraz same drogi

      Baaardzo wysoka kultura jazdy. Wyprzedzanie drugim pasem, nawet jeśli w promieniu kilometra nie ma innego auta. Czekanie z wyprzedzaniem przed zakrętami i górkami. W terenie - auta zwalniają, żeby za bardzo nie kurzyć.

      Na Golden Ring ruch jest spory, wszak to główna droga dookoła wyspy. Jednak na podrzędnych drogach można spokojnie jeździć - ruch nie jest uporczywy.

      Nawierzchnia przyjemna, dziur w asfalcie niewiele. Często spotkać można kolarzy szosowych.

      Nieliczne miejsca z zakazem ruchu rowerowego, jak np. Hvalfjardargong - tunel pod fiordem na północ od Reykjaviku.

      Jeśli chodzi o offroad, to rowerowanie drogą F35 jest jazdą przez szutry i kamyczki. Właściwie brak trudnej nawierzchni. Poza śniegiem. Na naszej trasie mieliśmy kilka przepraw przez błoto pośniegowe. Należy to jednak traktować bardziej jako przygodę, niż przeszkodę nie do przebycia.


      Nasza pierwsza napotkana kałuża spowodowała niezłe opóźnienie. Chcieliśmy ją obejść. Nie dało się - piasek i kamienie wokół tylko wyglądają na twarde tylko pozornie. Jak się na nim stanie z rowerem i zbyt długo zastanawia, po chwili stoi się w błocku po kostki.

      Efekt był taki, że wszyscy zdjęli buty i boso przeszliśmy przez kilkumetrową kałużę ;)


      Wnioski:
      - na drodze nie ma się czego bać
      - podjazdy bywają strome, choć większym wyzwaniem jest pogoda (wiatr) niż sama droga
      - jeśli widzisz kałużę/rzeczkę na trasie przez interior, obejdź ją już z daleka - cały teren jest trochę podmokły

      4) Widoczki

      Widoczki pierwsza klasa. Islandia zachwyci wielbicieli przestrzeni. Odludne pustynie interioru z lodowcami w tle prezentują się naprawdę nieźle. Wybrzeża malownicze, choć surowe. Masa kolorowego ptactwa po drodze.


      Z atrakcji turystycznych odhaczyliśmy właściwie komplet - gejzer (woda na wysokość kilku metrów co 10 minut - super sprawa), wodospady Gullfoss ze stałą tęczą oraz gorące źródła, czyli siarczany wrzątek z ziemi.

      Wnioski:
      - zabierz ze sobą aparat


      5) Ludzie

      Ludzie przyjaźni. Wszędzie dogadasz się po angielsku. (o islandzkim się nie wypowiadam - brzmi to trochę magicznie ;)) W Reykjaviku zostaliśmy z Kędziorem wysłani na poszukiwanie sklepu. Zapytaliśmy pewnego pana, który grzebał przy samochodzie, jak do najbliższego dotrzeć. Pan wytarł ręce w szmatę, poszedł po kluczyki i chciał nas do sklepu podwieźć.


      Bardzo polecamy odwiedzić camping Hrefnubud Cafe. Miła obsługa, piękny widok i przyjemne miejsce. Pani podzieliła się nawet z nami swoim małym kremem przeciwsłonecznym ;).


      Wnioski:
      - poczęstuj gospodarza polską wódeczką - doceni


      Podsumowanie i wnioski ogólne:

      Wyjazd rowerowy na Islandię na pewno wymaga przygotowania i zaplanowania trasy. Na szczęście Radek dochodzi już do perfekcji w układaniu dziennych odcinków. Na naszym wyjeździe planowaliśmy dystans ok. 70km dziennie. Uważam, że to rozsądny dystans, który pozwala nie spieszyć się (3 posiłki dziennie + odpoczynki), a jednocześnie móc trochę wypocząć (wyjazd ok. 10 rano; koniec wczesnym wieczorem).


      Islandia jest miejscem typowego wypoczynku aktywnego - to raj dla amatorów 4x4 (nigdy nie widziałem takich dużych samochodów), turystyki pieszej oraz rowerowej. Gdybym miał spędzić tydzień w Reykjaviku - usechłbym z nudów ;). Wypożyczenie samochodu, aby chociaż objechać dostępne z asfaltu miejsca jest konieczne.


      Niestety, nie widzieliśmy wielorybów, fok ani maskonurów - do tych trzeba popłynąć. Także - jest jeszcze po co wracać!

      Kubuś

      piątek, 21 sierpnia 2015

      Nasz interior czyli pył, kamienie, śnieg i lodowce - Islandia 2015

      Z lotniska w Keflavík ruszyliśmy do Reykjaviku. Po 40 minutach podróży dojechaliśmy do centrum, a dokładnie do terminala autobusowego BSI. Przewożąc rower w samolocie niezbędne jest spakowanie go w obie strony. Brzmi banalnie, ale jest to ważne z logistycznego punktu widzenia. Skąd wziąć karton na drogę powrotną? Na Islandii bardzo pomogła nam Ewelina, która w swej piwnicy przechowała naszą makulaturę. Ba! Przyjechała po kartony na BSI i przewiozła do swojego domu, a następnie ugościła i przenocowała. Wypoczęci mogliśmy ruszyć z samego rana w naszą islandzką przygodę! Ewelina jesteś super, dziękujemy za pomoc!




      Naszą podróż zaczęliśmy drogą nr 1 tzw. Golden Circle, drogi prowadzącej wzdłuż wybrzeża wyspy. Jest to główna droga na Islandii, którą wielu rowerzystów wybiera za swoją trasę wyprawy. Dziwi mnie to ogromnie, gdyż droga (mimo iż czasem z poboczem szerokości 2 metrów) jest bardzo uczęszczana i jest na niej głośno. Nie rozumiem przyjemności z takiego podróżowania, ale każdy z nas, rowerzystów ma inne cele. My zjechaliśmy z niej po 260 km około 10 km przed miejscowością Blönduós.

      Był to moment, na który długo czekaliśmy i zarazem główny cel naszego wyjazdu. Zjazd z uczęszczanej asfaltowej drogi i początek drogi w kierunku interioru. Drogą 35 jechaliśmy przez cztery dni. Drogą bez asfaltu, bez samochodów, bez ludzi. Otaczała nas tylko przyroda i .... cisza :)


      Interior dzień pierwszy
      Zjechaliśmy z Golden Circle w boczną drogę nr 724 i zostawiliśmy asfalt za sobą. Wjechaliśmy w piękną dolinę, z pastwiskami, polami i jeziorem Svinavatn. Wreszcie ujrzałem wyczekiwaną islandzką przyrodę, poczułem ciszę i spokój. Konie biegające na otwartych przestrzeniach i jeszcze więcej owiec sprawiły, że poczułem się swobodnie i równie radosny jak one. W odróżnieniu od Norwegii wszystkie pastwiska były ogrodzone. Jedynie pojedyncze owce pokonywały ogrodzenie i biegały wzdłuż drogi. Jednak nie blokowały one całej szerokości drogi i można było jechać swobodnie przed siebie.


      Po 7 kilometrach jazdy zajechaliśmy do hotelu Húnavellir w nadziei kupienia chleba. Nie wiem czemu, ale moim współtowarzyszom towarzyszyła wieczna obawa o jego niedostatek ;) Było jeszcze przede sezonem więc w hotelu była tylko obsługa, od której dowiedzieliśmy się, że możemy mieć spory problem z pokonaniem zaplanowanej trasy. Droga 35 była jeszcze zamknięta. Z informacji jakie posiadała Pani manager wynikało, iż na trasie może jeszcze zalegać śnieg po szyję, a miejscami zalana wodą po pas... może ale nie musi. Co robić w takiej sytuacji? Zamówiliśmy cztery kawy i przy mapie rozważaliśmy jakie mamy opcje:
       
      • zmienić trasę - wiązałoby się to z wracaniem około 40-50 km tą samą drogą by następnie odbić na północ i "pokręcić" się trochę bez celu po wybrzeżu w oczekiwaniu na lot powrotny,
      • przetransportować się autobusem na północno-wschodni kraniec wyspy i jechać wzdłuż wybrzeża, lecz tu koszty były spore,
      • kontynuować trasę i w razie napotkania śniegu nie do pokonania zawrócić.
      Wygrała opcja numer trzy :) Nie ma co pękać, jesteśmy na wyprawie, co ma być to będzie.
      Podziękowaliśmy za kawę, ciasto, grzanki z serem, przepyszną pastę rybną i wszystkie inne smakołyki. Chcąc uregulować rachunek okazało się że był to poczęstunek od obsługi hotelu. Zrobiło nam się bardzo miło. Raz jeszcze podziękowaliśmy za posiłek oraz ostrzeżenie i ruszyliśmy przed siebie.

      Dzień zakończyliśmy dystansem 80 km na wysokość 500 m n.p.m. Na górze znajdowała się elektrownia wodna. Rozbiliśmy namiot nad jednym ze sztucznie utworzonych zbiorników wodnych. Podłoże w tym miejscu było bardzo kamieniste. Udało nam się znaleźć 3m2 trawy. Kuba z Kędziorem mieli pecha i przez około trzydzieści minut wykopywali spod namiotu kamień, który okazał się głazem wielkości sporej rowerowej sakwy. Ja z Marcinem mieliśmy jedynie dwa małe kamyki, które usunęliśmy w 5 minut. W trakcie rozbijania namiotów bardzo gęste chmury okryły nas niczym puchowa kołdra. Niestety wraz z nimi także wilgoć i zimno. Schowaliśmy się szybko do namiotów, spojrzeliśmy na jutrzejszy plan i zasnęliśmy.
      Zapowiedzianego śniegu i potoków wciąż nie było!


      Interior dzień drugi
      Pierwszy budzi się Tomasz. Jak zwykle punktualnie, niezawodnie, bez budzika, a może i miał budzik? Ja nigdy go nie słyszałem ;) Wytrwale bronię tytułu "Króla Drzemek" nadanego mi przez kolegów na poprzednich wyprawach :D Z relacji tego poranka wiem, że pogoda za połą namiotu nie zmieniła się od poprzedniego wieczoru. W gęstej mgle nie było sensu jechać. Widoczność ograniczała się do 10 metrów, słońce z trudem przedzierało się przez chmury. Nasz odpoczynek trwał więc dłużej.

      Od samego ranka w głowie każdego z nas krążyła jedna myśl
      "co nas czeka dalej?, dlaczego droga jest zamknięta?".
      Zatrzymaliśmy po drodze kilka samochodów jadących z południa na północ by dowiedzieć się co czeka nas dalej. Wszyscy zgodnie mówili, że droga jest zamknięta. Jeden młodzieniec w mini terenówce pokazał nad zdjęcie tablicy informującej o zakazie jazdy.
      Pogoda była idealna. Słońce przyjemnie grzało, wiatr wiał plecy, a my przyzwyczajaliśmy się do nieustających wybojów. Były one chyba spowodowane pracującymi amortyzatorami monster tracków, których w sezonie przejeżdża tędy pewnie tysiące. Swym kształtem przypominają ślady opon od traktora, tylko są poprzeczne a nie ułożone w jodełkę. Podczas całodziennej jazdy człowiek myśli nad różnymi rzeczami, nawet o podłożu, po którym jedzie.

      Po kilku godzinach dojechaliśmy do tablicy ze zdjęcia. Popatrzeliśmy po sobie, rozejrzeliśmy się dookoła wciąż wypatrując śniegu i wody, których... nie było. Napis na zakazie informował, że wjazd grozi grzywą, droga oficjalnie jest zamknięta. Ponoć droga miała być otwarta na dniach i właśnie kończono jej remont po zimie. Zaryzykowaliśmy i ruszyliśmy przed siebie.

      Na 20 kilometrze trasy, podczas postoju na punkcie widokowym spotkaliśmy terenowy samochód. Na drodze, która jest zamknięta więc trochę nam ulżyło, że nie tylko my trochę łamiemy prawo. Poznaliśmy przemiłą czeską parę i towarzyszących im dwóch szkotów. Otrzymaliśmy od nich kilka cennych wskazówek. Potwierdzili, że na trasie fragmentami zalega jeszcze śnieg, ale drogę da się przejechać. Spojrzeli na nas, na nasze rowery, na wodoodporne sakwy i pewnie powiedzieli, że tak przygotowani damy sobie radę w 100%. Wskazali na mapie fragmenty trasy, na których powinniśmy uważać. Dali nam również swoją mapę szlaku pieszego z zaznaczonymi Hytte (otwarte, ogólnodostępne domki dla turystów), gdzie mogliśmy przenocować pod dachem.


      Tego dnia problem sprawił nam tylko jeden grząski odcinek drogi, który finalnie pokonaliśmy pchając rowery.
      Nocowaliśmy na polu namiotowym Hveravellir, na którym trwały prace remontowe do zbliżającego się sezonu turystycznego. Jako, że mieliśmy własny namiot nie było problemu i rozbiliśmy się na kawałku polany. Był to pierwszy płatny nocleg na wyspie w kwocie 1200 Koron Islandzkich (około 35 zł) od osoby.
      Na terenie kempingu znajduje się kilka gejzerów, które można bezpłatnie oglądać. Dla regeneracji można skorzystać z kamiennego basenu z naturalnymi wodami termalnymi. My niestety za późno ogarnęliśmy regulację temperatury wody i w 100 stC pomoczyliśmy jedynie nóżki ;) A wystarczyło wrzucić rurę z zimną wodą do baseniku by nieco ostudzić wody termalne.

      Podsumowując miejsce, w którym byliśmy:
      - w cenie za nocleg otrzymaliśmy trawę bez kamieni pod namiot,
      - wrzątek do naszych liofilizatów,
      - możliwość obejrzenia gejzerów i wdychania niepowtarzalnego siarkowego zapachu,
      - możliwość skorzystania z naturalnego basenu termalnego.




      Interior dzień trzeci
      Tego dnia spotkaliśmy tylko jeden samochód. W ciszy i pięknej pogodzie pokonywaliśmy kolejne kilometry księżycowego krajobrazu. Po raz kolejny  przeprawialiśmy się przez rzekę pchając rowery do po osie w wodzie. Kilka razy zboczyliśmy z drogi celem ominięcia sporych zasp śnieżnych. Spotkani dzień wcześniej podróżnicy uprzedzili nas przed wielkimi płatami śniegu na trasie, które lepiej ominąć bokiem. Należy uważać na rzeki, które mogą znajdować się pod dużymi połaciami śniegu.


      Przez cały dzień, po obu stronach drogi, wpatrywaliśmy się w lodowce, które z każdym obrotem korby odsłaniały swoje kolejne wdzięki. Po prawej stronie lodowiec Langjökull, pod którym spaliśmy juz poprzedniej nocy. Jest to drugi co do wielkości lodowiec na Islandii. Po lewej stronie lodowiec Hofsjökull - trzecie co do wielkości.

      Tradycją naszych większych i mniejszych wyjazdów są "statystyki". Są one podawane w trakcie dnia, w połowie dnia i na koniec dnia. Tak naprawę zawsze spontanicznie i bez konkretnego celu ;) Czasem motywują, a czasem śmieszą. Tego dnia pokonaliśmy 50 kilometrów. Po bezdrożach, śniegu, grząskim podłożu, wodzie, z wiatrem i pod wiatr. To wszystko w ponad 7 godzin. W tym  czasie milczeliśmy, wypatrywaliśmy śniegu, śmialiśmy się i lepiliśmy bałwana :) Ilość kilometrów i czas nigdy nie są miarą tego co przeżyliśmy, ale nasze umysły lubią statystyki więc należało je podać :)


      Tego dnia planowałem dojechać do ogólnodostępnej Hytte. Rozłożyć śpiwór w małej chatce, rozpalić kozę lub kominek i spać bardziej jak w domu niż na biwaku. Niestety plan idealny legł w gruzach. Podczas planowania trasy wiedziałem, że będziemy musieli pokonać w tym miejscu rzekę. Nie wiedziałem tylko, a może nie pomyślałem o jakiej porze roku będziemy ją pokonywać, że nasze rowery to nie łodzie czy nawet pontony i głębokiej rwącej rzeki nie pokonają. Planując trasę na widoku satelitarnym mapy wyglądało to całkiem nieźle ;)
      Na szczęście jakiś islandzki skrzat czuwał nad nami i w miejscu niedoszłej przeprawy promowej była czynna restauracja z polem namiotowym. Niezwykle uprzejma młoda dama, która nas ugościła zrobiła nam przepyszną kawę z wielką dolewką. Kawa wypita przy stole, a nie na stojąco obok namiotu, to przyjemność jakiej od kilku dni nie doświadczyliśmy. Po jej wypiciu i zjedzeniu pysznej muffinki pogawędziliśmy  chwilę z właścicielką przy kieliszku polskiej wódki, zakąszonej polską suchą kiełbasą. Niesamowite jak lokalne specjały potrafią podtrzymać rozmowę. Zbliżała się północy i wszyscy byliśmy zmęczeni czas było udać się na spoczynek. Wcześniej jednak ostatnia przyjemność tego dnia, a mianowicie gorący prysznica! Niby mała rzecz, a cieszy :)


      Interior dzień czwarty
      Niezwykłe miejsce z bajecznym widokiem na jezioro Hvítárvatn i nieopuszczający nas lodowcem Langjökull to ostatni przystanek naszej drogi przez interior. Żegnamy się z przesympatyczną gospodynią, która mówi nam, że jesteśmy pierwszymi turystami, którzy w tym roku pokonali trasę z północy na południe, ba! jesteśmy pierwszymi rowerzystami którzy w 2015 roku przejechali interior! Tego się nie spodziewaliśmy i z lekko połechtanym ego i poczuciu, że jesteśmy SundayBikers jedziemy w stronę cywilizacji.

      Jeszcze na księżycowym podłożu spotykamy parę rowerzystów, którzy dopiero co zaczęli zostawiać ślady swych opon na tym kamienistym podłożu. Tym razem to my mamy informację o trasie, o śniegu i możliwych utrudnieniach. Mówimy w którym miejscu lepiej ominąć drogę łukiem, wymieniamy uprzejmości i żegnamy się z uśmiechem na twarzach.


      Meldujemy się na 600 m n.p.m. gdzie przekraczamy tablice informujące o zakazie wjeżdżania na drogę nr 35. Po kilku kilometrach zjazdu wjeżdżamy na asfalt, którym dojeżdżamy do jednej z większych naturalnych atrakcji wyspy, wodospadu Gullfoss. Zanim jednak zrobiliśmy sobie zdjęcia na tle wodospadu musieliśmy przyzwyczaić się do ludzi, ogromnej ilości ludzi, zatrważającej ilości ludzi, a może te 4 dni i raptem kilka spotkanych osób spowodowało taką reakcję? Wodospad bardzo ładny. Można go podziwiać z kilku wyznaczonych miejsc. Wodospad to jednak nie wszystko....

      O tym co widzieliśmy , co najbardziej zapadło nam w pamięć przeczytać będzie można w kolejnym poście.

      środa, 19 sierpnia 2015

      Trasa i jej planowanie - na przykładzie Islandia 2015

      Wybierając się na wyprawę rowerową warto mieć plan. „Niepowodzenie w planowaniu to planowanie niepowodzenia” – powiada światowej klasy ekspert w dziedzinie negocjacji, profesor William Urya, a każda minuta poświęcona na planowanie zaoszczędza 10 minut podczas realizacji zadania.

      Osobiście nie wyobrażam sobie, by pojechać na wyprawę rowerową bez planu. Po pierwsze planowanie to rozrywka dla mózgu, po drugie wszystko jest poukładane. Jadąc na wyprawę rowerową zawsze układam plan trasy i ciekawych miejsca do zobaczenia. Planuję dzienne odcinki do przejechania z uwzględnieniem trudności terenu, podjazdów czy liczby postojów na zwiedzania/oglądanie. Warto planować z jednodniowym zapasem. Może być on przydatny gdy:


      - trafimy na niepogodę
      Gdy rano budzi nas monsun padający na namiot, nikomu w smak wychodzić, pakować się i jechać przed siebie. Lepiej przewrócić się na drugi bok i przeczekać.



      - coś ulegnie awarii
      Przed każdą wyprawą należy dokładnie sprawdzić sprzęt, ale w sytuacji losowej, gdy powiedzmy musimy wymienić pękniętą linkę hamulca, czy odpowietrzyć układ hamulcowy będziemy potrzebować trochę czasu, by na spokojnie to zrobić. O grubszych sprawach wolę nie myśleć.




      - będziecie potrzebowali odpoczynku i czasu na regenerację sił
      Nawet najlepiej naoliwiona maszyna potrzebuje czasem odetchnąć albo chce pomoczyć nogi w gorącym gejzerze ;)


      Podczas naszej wyprawy na Islandię byłem przygotowany na to, że nie raz zmokniemy. Statystycznie czerwiec ma 15 dni deszczowych, my byliśmy tam 10 dni. Deszcz widzieliśmy dwukrotnie i to wieczorem, gdy nasze namioty były już rozstawione. Pogoda tylko raz wymusiła na nas dodatkową drzemkę. Poza tym pogodę zamówiliśmy wyśmienitą! Pamiętajcie by przed wyjazdem zawsze zamawiać dobrą pogodę :)


      Wracając do samego planowania trasy. 
      Korzystam z portalu www.gpsies.com. Długo szukałem narzędzia, które będzie dla mnie odpowiednie. Tutaj mogę sprawdzić wysokość terenu (wystarczy przytrzymać kursor w miejscu i w tooltipie pokaże się wysokość npm), mieć podgląd na mapę satelitarną oraz bardzo aktualną mapę Open Street Map. Jako że lubię korzystać z nawigacji (posiadam model Garmin Dakota 10), zawsze przygotowuję tracka w formacie *.gpx, którego wgrywam do garmina by widzieć przebieg trasy na ekranie. Jedni mówią, że to ogłupia i ogranicza myślenie; że podróżuje się z mapą papierową i mapnikiem. Mapę mam zawsze z sobą, ale bez nawigacji już się nie ruszam. Zajmuje mniej miejsca na kierownicy niż mapnik. Gdy muszę przejechać przez miasto, można to zrobić o wiele sprawniej niż kierując się znakami. Dzięki niej jestem w stanie dość precyzyjnie określić długość trasy do przejechania, odpowiednio rozłożyć siły, a także wiem, kiedy jest koniec większego podjazdu ;) Co także czasem się przydaje. Nawigacja to pomoc, nie okno podróży, dlatego nie ma co też przesadzać z wpatrywaniem się w nią.

      Miejsca biwakowe dobrze jest planować nad wodą. Dlatego by doprecyzować miejsce rozbicia namiotu oraz sprawdzić, czy teren jest ogólnodostępny, wspomagam się widokiem Street View, skoro jest dostępny w danym miejscu, bądź mapą satelitarną miejsca. Dzięki temu wiem na przykład, czy teren jest zaludniony i miejsce jest spalone i trzeba szukać dalej.

      Planowanie zaczynam od liczby dni jakie mam do dyspozycji. Na Islandię uzbieraliśmy wspólnie 10 dni. Priorytetem był dla nas interior, czyli przejazd przez środkową część wyspy. Do wyboru mieliśmy trzy trasy:

      • droga F35
      • drogi F26+843+842+844
      • drogi F26+881+821
      Ilość dni kontra ilość kilometrów zdecydowała, że pojechaliśmy drogą F35. Zaplanowana trasa liczyła 707 km w wersji max oraz 600 km w opcji skróconej. 100 km było naszym jednodniowym zapasem. Na awarię, niepogodę czy regenerację.



      Minusy planowania trasy:
      Jeśli chcemy cieszyć się w pełni z podróży, nie lubimy wiedzieć dokąd konkretnie jedziemy oraz gdzie będziemy spać - nie planujmy trasy. Albo niech ktoś to zrobi za nas. Ja podczas poszukiwań miejsca na nocleg musiałem przemierzyć kilka kilometrów trasy na street view przez co, gdy widziałem na trasie podjazd nie był on dla mnie ani zaskoczeniem ani nagrodą; spodziewałem się go. Gdy nagle zboczyliśmy z bocznej drogi wiedziałem, że za 500 m będzie mostek, a nad nim kawałek trawy.

      Osobiście więcej minusów nie widzę. Jeśli zatem należysz do osób, które wolą dać się porwać przygodzie -nie planuj, niech ktoś to zrobi za Ciebie :)

      Wakacje dobiegają końca, lecz planować i jeździć na rowerze można przez cały rok, zatem do dzieła!



      środa, 15 lipca 2015

      Co jeść na wyprawie rowerowej? - Islandia 2015

      Od naszego powrotu z Islandii minęły dwa tygodnie. Zdążyłem odpocząć, wkręcić się w wir pracy i codzienności. Ba! Nawet zacząłem obrabiać zdjęcia ;)

      Cały czas chodzi mi po głowie od czego zacząć spisywanie naszych przygód. Tym razem nie będzie jednej dużej relacji. Wydaj mi się, że:
      - nie każdemu chce się czytać kilka stron tekstu,
      - krótkie posty pisze się zdecydowanie szybciej,
      - w krótkim poście można skupić się na wybranym zagadnieniu,
      - będzie można łatwiej wyszukać jakiś temat w przyszłości.

      Tak mi się wydaje, a wyjdzie w praniu więc zaczynam!


      Na pierwszy ogień temat jedzenie! W tym poście znajdziecie informację praktyczne o tym co jemy na wyprawach rowerowych na przykładzie naszych dotychczasowych wypraw oraz wypraw w których uczestniczyłem. O tym czy są to dobre czy złe rozwiązania, czy można coś zmienić, urozmaicić, zamienić z chęcią podyskutuję. Nie jest to wzór i gotowe menu, traktujcie to raczej jako sugestię, która może przypadnie Wam do podniebienia ;)

      Co jeść na wyprawie rowerowej?
      Temat z pozoru błahy bo jemy co dzień. Codziennego jedzenia nie da się jednak przełożyć na realia wyjazdowe. Poranna jajecznica na boczku ze szczypiorkiem albo ulubiona sałatka z kurczakiem czy pyszna zupa z dyni mogą sprawić problem w przygotowaniu na ognisku czy kuchence turystycznej.

      Kupię w Polsce bo na wyjeździe zawsze drogo, będę wozić z sobą!
      I tak i nie.
      Zależy gdzie jedziemy. Nie cały świat to droga Skandynawia. Choć i w niej nie ma tragedii, ale o tym co kupować by nie ujrzeć dna w portfelu w połowie wyjazdu nieco później.
      Będąc w krajach trzeciego świata jedzenie jest (w przeliczeniu na złotówki) bardzo tanie i nie opłaca się zabierać z sobą za wiele. Po pierwsze fajnie jest spróbować lokalnej kuchni, po drugie przepłacimy wożąc jedzenie z kraju, po trzecie jesteśmy bardziej obciążeni.

      Zjem byle co, byle szybko, byle tanio.
      Nie jest to dobre rozwiązanie. Wyprawa rowerowa w odróżnieniu od niedzielnej przejażdżki to wzmożony i długotrwały wysiłek fizyczny. O ile tempo na takiej wyprawie jest zdecydowanie wolniejsze niż na maratonie to wysiłek jest często całodzienny. Dlatego też ważne jest by dostarczyć naszemu organizmowi dobre paliwo, które nie będzie tylko szybko spalanym cukrem prostym.

      Co zatem jadać na wyprawach rowerowych?
      Preferencji, szkół, poradników jest wiele, zaleceń producentów żywności pewnie jeszcze więcej. Bazując na naszej ostatniej wyprawie rowerowej do Islandii i posiłkując się zeszłoroczną wyprawą do Norwegii wybraliśmy następującą opcję żywienia.

      Jako, że Islandia to kraj skandynawski, w którym po przeliczeniu koron na złotówki czasem wolimy zjeść kamień, a kamienie są małokaloryczne to zakupy na miejscu należą do obowiązkowych. Jednakże zabraliśmy z sobą jedzenie z Polski z opcją dokupywania najpotrzebniejszych składników, a czasem zachcianek, na miejscu. Kupowaliśmy tylko chleb, owoce, warzywa, colę, piwo.

      Do przygotowania porannej kawy, herbaty czy też ogólnie do gotowania zabraliśmy z sobą kuchenkę GoSystem GS2101 autotrail, a kartusze z gazem kupowaliśmy na miejscu. Kartuszy nie można przewozić w bagażu podręcznym ani rejestrowanym. Kupić je można w punktach informacji lub na stacjach benzynowych. Podczas 9 dni używania kuchenki na 4 osoby zużyliśmy dwa duże kartusze po 500 gram.


      Na wyprawach jemy z reguły 4 posiłki dziennie. Jeśli jest mega ciepło jemy mniej.
      1. śniadanie
      Zabraliśmy z sobą musli własnej roboty, mix płatków owsianych, otrębów, suszonych owoców, orzechów, itp. Przygotowanie jest banalnie proste i szybkie. Wystarczy zalać wrzątkiem lub kupionym na miejscu jogurtem (naturalnym lub smakowym, kwestia gustu).

      2. drugie śniadanie
      W naszym przypadku to klasyczne kanapki. Zabraliśmy z kraju po dwie puszki mięsne, pasztety oraz po bochenku chleba razowego na "pierwszy dzień" (resztę pieczywa kupowaliśmy na bieżąco). Na miejscu kupowaliśmy także warzywa i owoce, które urozmaicały nam posiłek.


      3. obiad
      W Norwegii gotowaliśmy ryż, makaron i zalewaliśmy sosami. Obiady przygotowywaliśmy na kuchence turystycznej lub na ognisku. Na Islandii ogniska można palić bez przeszkód lecz... no właśnie nie ma z czego bo nie ma lasów. Pozostała więc kuchenka.


      Na Islandii zrezygnowaliśmy w 100% z tego na rzecz obiadów liofilizowanych, które wystarczy zalać wrzątkiem, odczekać wymagany czas po którym są gotowe do spożycia.

      Posiłki liofilizowane są na pewno droższe niż nasza opcja obiadów w Norwegii, ale za to są dużo szybsze w przygotowaniu, nie trzeba zmywać naczyń i są zdecydowanie bardziej energetyczne. Poza tym skoro już jesteśmy w kraju skandynawskim, który ma ceny wyższe niż Polska i tak bardziej opłaca się liofilizat niż pójście na "kebsa" ;) A że kebsa na interiorze nie ma, że wieje silny wiatr i gotowanie nawet wody zajmuje sporo czasu to polecam obiady liofilizowane :) Mieliśmy z sobą obiady firm Lyo Food oraz Trek'n Eat. Są to posiłki smaczne i wysoce energetyczne. Zabraliśmy z sobą między innymi kurczaka pięciu smaków, zupę gulasz, wieprzowinę z ziemniakami, bigos, chili con carne. Dla przykładu, kurczak curry z ryżem ma 627 kcal i wymaga 520 ml wrzątku.


      4. kolacja
      Z reguły nie chce nam się jeść wieczorem. Dlatego spożywamy gainera (odżywka węglowodonowo-białkowa), jako uzupełnienie węglowodanów i białka po wysiłku. Do tego kilka kanapek i to nam wystarcza na zaspokojenie głodu.


      coś na czarną godzinę!
      Kilka gorących kubków, zupka chińska, suche kabanosy (których nie warto jednak jeść ostatniego dnia wyprawy) oraz 3-4 batoniki. Te batoniki zawijam taśmą i wrzucam na dno sakwy, następnie zapominam. Są na naprawdę czarną godzinę.

      Powyższa rozpiska to nasze podstawowe założenie jedzeniowe na wyjazd. Przed wyjazdem wyliczyliśmy potrzebne ilości i zabraliśmy z sobą co mogliśmy z Polski. Co ciekawe na miejscu chleb czy warzywa kupowaliśmy głównie na stacjach benzynowych, sklepiki, nawet najmniejsze, należały do rzadkości na naszej trasie. Na stacji nie pogardziliśmy także hot-dogiem. Również burgery i frytki były nam nie straszne i jedliśmy je ze smakiem. Mimo iż nacodzień nie przepadam za "takim" jedzeniem, to poza domem wszystko smakuje inaczej. Czasem po prostu człowiek ma zachcianki, które trzeba spełnić ;) Tłumaczę sobie, że całą "niezdrowość" spalaliśmy na bieżąco ;)


      skąd brać wodą?
      Bez wody daleko nie zajedziemy. Przyrządzamy posiłki, pijemy kawę, pijemy w czasie jazdy. Wodę możemy kupić, to najprostsze rozwiązanie lecz gdy nie ma sklepów wystarczy znaleźć odpowiednie, naturalne źródło. Unikajmy brania wody z małych rzeczek na pastwiskach, gdyż woda może być zanieczyszczona. Wodospady, górskie potoki, jeziora położone wysoko w górach są bezpieczne. Zawsze jednak, gdy mamy wątpliwości można użyć tabletek do odkażania wody. W Nepalu korzystałem z tabletek Micropur Forte firmy Katadyn. Jedna tabletka wystarcza do odkażenia pół litra wody. Warunkiem jest odczekanie pół godziny.
      W Norwegii i na Islandii woda jest czysta i można ją pić bez obaw praktycznie z każdego źródła. Nam tabletki się nie przydały, choć mieliśmy je z sobą.


      co pić w czasie jazdy?
      Woda jest dobra, ale nie czysta. Powinniśmy dostarczyć naszemu organizmowi coś więcej. My wybieramy wszelkiego rodzaju witaminy w postaci tabletek musujących. Magnez, potas, żelazo. Jako, że mam z sobą zawsze dwa bidony na ramie w drugim bidonie podczas wyprawy do Maroko wylądował napój hipotoniczny. O różnicach pomiędzy izotnikami, hipotonikami i hipertonikami pozwólcie, że nie będę się tu rozwodził. Ważne jest by nie pić tylko czystej wody, która jest szybko odprowadzana na zewnątrz i słabo nawadnia organizm.

      co jeść pomiędzy posiłkami?
      Mama od zawsze mówiła, że podjadanie między posiłkami jest niezdrowe. Mówiła rzecz jasna o codziennym żywieniu, nie o jedzeniu na wyprawach, gdzie zapotrzebowanie jest inne. Baton energetyczny, żel czy gorzka czekolada potrafią uratować od kompletnej utraty sił i dodać ich przed podjazdem czy jeszcze kilkoma kilometrami trasy. A niezdrowe cukry zostaną spalone szybciej niż przyswojone ;) Batoniki jakie z sobą zabraliśmy były przeróżne. Dedykowane sportowe, zwykłe corny z orzechami, batony musli i ukochane przez wszystkich sezamki!


      Być w innym kraju i nie skosztować lokalnej kuchni uważam grzech. Przed wyjazdem kilka razy czytałem o islandzkim rekinie. O tym, że zakopuję się go w ziemi na kilka tygodni, następnie wykopuje i przyrządza. Nie wiem czy to prawda. Niestety takiego nie znaleźliśmy. Za to pod koniec wyprawy gdy mieliśmy pół dnia wolnego wyszliśmy pozwiedzać Reykjavik i poszukać lokalnej kuchni. Islandia czyli ryby. Ewelina, która przechowała nasze kartony, a także udostępniła na dwie noce podłogę w salonie i prysznic (raz jeszcze wielkie dzięki!!!) poleciła nam pójść do portu i odwiedzić restaurację Saegreifinn. Odnaleźliśmy ją bez problemu. W środku znaleźliśmy niewielką lodówkę ze świeżymi porcjami różnego rodzaju ryb. 


      Skosztowaliśmy wieloryba, szaszłyk z ryby której nazwy nie pamięta już żaden z nas oraz rekina. Pycha, polecam :) Rekin podany był na kęsa, dosłownie. Dowiedzieliśmy się, że nie każdemu smakuje, a raczej mało komu smakuje więc może stąd tylko kęs. A może limity połowu lub jego zdobycie jest bardzo ograniczone? Nie dociekałem jeszcze tego tematu, spróbowałem i stanąłem po stronie "smakowało mi".




      Była to chociaż namiastka lokalnego jedzenia. Podczas wszystkich dni pedałowania nie spotkaliśmy niestety żadnego miejsca, w którym moglibyśmy skosztować coś innego niż wymienione wcześniej "specjały" kuchni stacji benzynowych ;) Myślę, że planując trasę bardziej na północ, bliżej Oceanu Atlantyckiego czy Morza Norweskiego są miejsca, w których można znaleźć lokalne specjały. Tak jak w miejscowości Gudhjem na Bornholmie, gdzie nad samym morzem stała potężna wędzarnia połączona z restauracją. My niestety mieliśmy bardzo ograniczony czas na Islandię, a zależało nam na przejechaniu przez interior. Więc niestety musieliśmy zadowolić się specjałami z portu w Reykjaviku. O samej trasie, przygotowaniach, niespodziankach i o tym czy nam się podobało będziecie mogli przeczytać w następnym poście.