wtorek, 30 grudnia 2014

Działo się! Rok 2014 oczami SundayBikers

Jaki był rok 2014 dla nas, amatorów niedzielnych przejażdżek? Osobiście mam poczucie, że w tym roku dużo planowaliśmy. Zdecydowana większość planów ujrzało światło dzienne, co jest wielce satysfakcjonujące i budujące na przyszłość.

Już pod koniec zeszłego roku założyliśmy sobie duży, wspólny wyjazd. Była to nasza pierwsza wspólna tak duża wyprawa więc staraliśmy się do niej przygotować, jak tylko mogliśmy najlepiej. Dziś wiemy jakie są nasze mocne i słabe strony; wiemy, nad czym musimy popracować - wnioski zostały wyciągnięte. Poza ogólnym rozpoznaniem zaplanowanej Norwegii pracowaliśmy konsekwentnie nad kondycją. Dzięki temu zaliczyliśmy kilka weekendowych wyjazdów w ukochane Bory Tucholskie, pokręciliśmy się po Szwajcarii Kaszubskiej i Żuławach oraz sporo potu wylaliśmy na sali spinningowej, gdzie pracowaliśmy nad wydolnością. Nie wszystko oczywiście pod hasłem przygotowań, lecz również dla zwykłego, amatorskiego pojeżdżenia.

To czego nie planowaliśmy w związku z wyprawą to zainteresowanie jakie wzbudził nasz wyjazd. Dzięki niemu mieliśmy przyjemność spotkać się z Wami osobiście. Pokazać więcej zdjęć niż prezentujemy na blogu. Opowiedzieć o miejscach, które do tej pory odwiedziliśmy i mogliśmy podzielić się z Wami naszym nikłym, ale zawsze, doświadczeniem.

Spotkaliśmy się w Południku 18, na Uniwersytecie Gdańskim, gdzie na zaproszenie Można?Można! mieliśmy inspirować i pokazać, że można spełniać marzenia. Mamy nadzieję, że nam się udało. Poprzez przekrojowe pokazanie naszych dotychczasowych wyjazdów pokazaliśmy, że przy odrobinie własnej pracy i przy planowaniu można spełnić własne marzenia. Pierwszy krok to powiedzenie sobie samemu chcę. Następne kroki to konsekwencja i determinacja w dążeniu do celu. Pod koniec grudnia gościliśmy na spotkaniu Kościerska Wanoga 2014 organizowanym przez Kościerski Ośrodek Sportu i Rekreacji, gdzie zostaliśmy zaproszeni, by w 30 minut opowiedzieć o Skandynawii. Z początku wydawało się, że to niewiele czasu, gdyż do zaprezentowania mieliśmy Danię, Norwegię i Szwecję, lecz wspólnie uważamy, że było to nasze najlepsze dotychczasowe wystąpienie. Szybko, na temat i mamy nadzieję, że z dużą porcją niedosytu przedstawiliśmy nasze trzy wyjazdy.

Spotkanie twarzą w twarz to bardzo miłe doświadczenie. Dla nas ogromna trema, ale na prawdę warto! Lekka trema towarzyszyła nam również w Radio Gdańsk, gdzie współtworzyliśmy poranną audycję.

A co dalej? Oczywiście nie przenosimy się pod rzutnik na stałe, z resztą co tu można wiele jeszcze mówić w temacie ;) Planujemy kolejną wyprawę. W 2015 lecimy na Islandię. Na dzień dzisiejszy wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że pojedziemy w komplecie, z czego ogromnie się cieszę! Marcin zapowiedział, że porwie nas na drugi podbój Szwecji w jeden dzień. Mamy w planie również kila mniejszych wyjazdów, ale by nie zapeszać pozwólcie, że będziemy pisać o nich na bieżąco.

Nie pozostaje nam zatem nic więcej, jak tylko wskoczyć na rower!

poniedziałek, 29 grudnia 2014

Zimowa odsłona po raz pierwszy w tym roku

Długo czekaliśmy w tym roku na pierwszy śnieg, pierwszy przymrozek i pierwszy zimowy rower.

Kto śledzi nasz blog w miarę regularnie wie, że jeszcze nigdy nie pojechaliśmy nigdzie w komplecie. Zgranie wspólnego terminu dla 4 osób do tej pory było wyzwaniem, ale się udało!

W pełnym składzie pojechaliśmy Szybką Koleją Miejską w stronę szlaku Północnych Kaszub, a konkretnie do Wejherowa, który był startem i metą naszej przejażdżki. Około godziny 10:30 ruszyliśmy w kierunku jeziora Żarnowieckiego. Po drodze mijając miejsce pamięci w Piaśnicy.


Kolejnym przystankiem była plaża w Białogórze, gdzie zobaczyliśmy jak gigantyczny przypływ, pochłonął dosłownie całą plaże.


Pierwotny plan zakładał dojechanie do Radoszyna, z którego chcieliśmy odbić z powrotem na południe niebieskim, rowerowym szlakiem WTC. Jednakże dość późna godzina i ogólny chłód z porywami silnego wiatru wymusił na nas  skrócenie trasy. Na wysokości Dębek skręciliśmy na południe, objeżdżając jezioro od strony wschodniej. Trasę skróciliśmy o około 10 km, kończąc pętle z przebiegiem 80 km i nieco zmarzniętymi stopami ;)


Północna część Kaszub jest rejonem, który dopiero zaczynamy zwiedzać. Trasa, którą podążaliśmy jest świetnie przygotowana dla każdego amatora dwóch kółek. Na pewno jeszcze nie raz wrócimy w te rejony. Zimą niestety wcześnie zapada zmrok więc trzeba pamiętać o dobrym oświetleniu i odpowiednich ubraniach. Na szczęście podczas naszej wycieczki pogoda była wręcz idealna. Przejrzyste niebo i ogrzewające słońce towarzyszyły nam przez większość trasy. Mawiają, że im dalej w las tym ciemniej. W tym przypadku ciemniej, zimniej i wietrzniej ;) Na szczęście cali i zdrowi dotarliśmy na SKMkę powrotną.


poniedziałek, 8 grudnia 2014

Bądź widoczny

Jak powszechnie wiadomo, w Polsce wprowadzono w życie przepis o nakazie używania elementów odblaskowych przez pieszych poza terenem zabudowanym. Bardzo dobrze.

Co to właściwie jest odblask?

Odblaski to specjalnie zaprojektowane powierzchnie, które składają się z mikrokulek lub mikropryzmatów. Dzięki takiej strukturze światło, które na nią pada, wraca odbite w kierunku źródła. Ponadto światło nie musi padać na odblask pod kątem prostym, żeby ten je odbił.

Efekt stosowania odblasków jest taki, że w trudnych warunkach pogodowych lub w nocy takowy element może zostać zauważony przez kierowcę samochodu z odległości powyżej 150 metrów.

Odblaski dzielą się także na porządne i  badziewne. Badziew nie jest oznaczony normą EN13356:2001, która dokładnie określa co i jak ma odbijać. Szukać możemy także oznaczenia normy EN471, która z kolei opisuje parametry odzieży ostrzegawczej do użytku zawodowego.

W Polsce wszyscy wiemy, że odblaski są ważne. Czy jednak naprawdę to rozumiemy?
foto: hunden.no

Chętnie posłużę się przykładem Norwegii (znowu?). W okolicach Bergen w listopadzie jasno robi się ok. godziny 9, a ściemnia się już przed 16. Wszyscy idący do szkoły i pracy codziennie chodzą w czasie zmroku. Pogoda zresztą też nie jest tu zbyt piękna o tej porze roku.

W Polsce akcje Bądźmy odblaskowi, plakaty, filmy itd... efekt taki, że każdy wie, że odblaski są ważne. A w Norwegii? Większość pieszych chodzi w kamizelkach po chodnikach. I to nie poza miastem, tylko w mieście. Jeśli ktoś nie zdecydował się na żółtą kamizelę, to przynajmniej opaskę albo wiszące bajery przy torbie. O migających lampkach przy rowerach wspominać nie muszę. Popularne tutaj kurtki sztormowe Helly Hansen mają odblaskowe kaptury. Co ciekawe - bezpiecznie mogą też czuć się psy - pupile podczas wieczornych spacerów też świecą przykładem.

Elementy odblaskowe to jeden z nawyków z serii "jak zobaczę, to uwierzę". Wystarczy przejechać się wieczorem po norweskim miasteczku. Pieszych widać jak na dłoni. I nie trzeba do tego plakatów i reklam; to już jest częścią świadomości. W Polsce odblaski są jeszcze ciągle obciachem - kurtki nosi się czarne, sakwy granatowe, a lampki zostawia się w domu.

Pozostaje wierzyć, że odblaskowe odruchy przyjdą także z czasem i do nas. No i mieć nadzieję, że zima będzie słoneczna.

piątek, 28 listopada 2014

Listopadowa noc pod namiotem - czyli weekendowy wypad do lasu

Zwykle najlepsze pomysły rodzą się w toalecie albo pod prysznicem…. W naszym przypadku są to rozmowy na komunikatorach, najczęściej podczas pracy … (mam nadzieję, że szefowa nie czyta). Tak też było i tym razem.

Był początek listopada. Radek pisał, że wybrałby się na rower, ja odpisałem, że chętnie, ale może w ramach hartowania się przez zimnymi nocami na Islandii, spróbujemy pojechać chociaż na jedną noc pod namiot. Okazja była, gdyż w połowie listopada planowaliśmy pojechać do Wygonina, przygotować bazę do remontu komina. Od słowa do słowa doszliśmy do wniosku, ze pomysł jest realny i nie aż taki głupi, jak wydawał się na początku. Wybraliśmy datę – 21 listopada – i rozpoczęliśmy przygotowania.

Im bliżej było do wyjazdu, tym więcej znaków na niebie i ziemi dawało do zrozumienia, że wyjazd nie jest najlepszym pomysłem. Temperatury oscylowały w okolicy 0 stopni, mieliśmy problemy ze znalezieniem części sprzętu, problemy z dopasowaniem pociągów, a na koniec na 2 dni przed wyjazdem dopadła mnie ostra niestrawność…

Ostatecznie udało się. W piątek około 17:00 ruszyliśmy w drogę z Gdańska do Żukowa na pociąg.
Trasa przez Kokoszki, Czaple, Pępowo. Część trasy po ścieżkach rowerowych, pozostała bocznymi, asfaltowymi drogami.
Do pierwszego zaplanowanego pociągu zabrakło nam około 10 minut. Następny odjeżdżał za kolejne 45, więc wolny czas spędziliśmy w pobliskiej pizzerii.

W pociągu do Kościerzyny spotkała nas miła niespodzianka. Bardzo miły Pan Konduktor popatrzył na nas, na rowery, na namiot i po krótkiej rozmowie zaproponował nam zniżkę, której normalnie nie doczytali byśmy w ofercie PKP – z tego miejsca pozdrawiamy Pana Konduktora i bardzo dziękujemy.


 Żeby ominąć problem z poszukiwaniem miejsca na nocleg, wybraliśmy doskonale znaną nam plażę blisko wsi Szenajda, nad jeziorem Strupino, gdzie dawniej spędziliśmy spory kawałek życia na harcerskich obozach.


Trasa z Kościerzyny do Szenajdy wiodła w połowie asfaltowymi, w połowie leśnymi drogami przez Rotembark, Debrzyno i Juszki. Tak się złożyło, że trafiliśmy na chyba najbardziej ciemną i mglistą noc tej jesieni. Mieliśmy dzięki temu możliwość wypróbowania wszystkich naszych świateł i odblasków, bez których jazda byłaby nie tylko niebezpieczna, ale i niemożliwa.

Na miejsce dotarliśmy bez przeszkód. Mimo sporej wilgoci i kompletnej ciemności, udało nam się zebrać odpowiednią ilość opału i rozpalić ognisko. Po wstępnym ogrzaniu przyszedł czas na kolację. Część posiłku udało się zjeść na ciepło dzięki termosowi  na jedzenie, który miał z sobą Radek. Wreszcie była okazja sprawdzić termos  w bardzo niesprzyjających warunkach. Gorący żurek był wystarczająco ciepły by po 4,5 godzinach, od zapakowania do termosu, można było zjeść go ze smakiem. Dziś możemy powiedzieć, że na krótkich dystansach termos się sprawdza, i że polecamy.

Po kolacji zapadła decyzja, iż mimo 3,5 stopni Celsjusza, zostajemy na noc w lesie. Rozstawiliśmy namiot, rozpakowaliśmy graty i wróciliśmy do ogniska. Noc przy ogniu minęła na wspominkach i rozmowach o życiu i śmierci… Ognisko dawało niesamowite poczucie ciepła, stąd każda propozycje, że może pójdziemy już spać, kończyła się dorzuceniem kolejnej porcji drewna… Ostatecznie około 1 w nocy przekonaliśmy się nawzajem że czaj już się położyć.
Mimo sporych obaw o temperaturę, noc w namiocie okazała się na tyle znośna, że wstaliśmy wyspani dopiero około 9 rano.


Szybkie śniadanie, zwijanie sprzętu, post na facebooku i ruszyliśmy w drogę do Wygonina.

Trasa około 17 km. podobna do wczorajszej. Połowa leśnymi, połowa bocznymi asfaltowymi drogami.
W HBO Wygonin dołączyły do nas nasze dziewczyny i para znajomych. Reszta soboty i połowa niedzieli minęły na pracy na terenie Bazy, grach planszowych i ogólnym odpoczynku od trudów życia codziennego.


W niedzielę po południu ruszyliśmy w drogę powrotną. Wstępny plan zakładał przejazd z Wygonina aż do Gdańska. Jednak późna godzina wyjazdu, mój ból stopy i ogólne zbyt duże wyluzowanie w sobotni wieczór wymusiły weryfikację planów. Kolejnym pomysłem był dojazd do Zblewa na pociąg. Do wyboru mieliśmy 2 pociągi. Na pierwszy była szansa zdążyć na styk, na drugi musieli byśmy czekać kolejne 2 godziny na zimnym dworcu.


W połowie trasy do Zblewa wyszło, że mamy lekki niedoczas, i na pierwszy pociąg możemy nie zdążyć, a na drugi nie ma sensu czekać. Po krótkim przemyśleniu sprawy, postanowiliśmy pojechać w stronę Kalisk żeby złapać pierwotnie planowany pociąg 2 stacje wcześniej. Pomysł wypalił, i po krótkim oczekiwaniu na dworcu, udało nam się wcisnąć do pociągu. Niestety w niedzielne popołudnie pociągi na tej trasie są tak zatłoczone, że o miejscu na powieszenie, albo chociaż ustawienie roweru pod ścianą roweru mogliśmy zapomnieć…

Ściśnięci w przejściu przy drzwiach, wysiadając co kilka stacji aby wypuścić innych pasażerów,  dotarliśmy na przesiadkę do Tczewa.
Jeszcze na trasie okazało się, że na przesiadkę w Tczewie będziemy czekać około 40 minut. Czas ten postanowiliśmy wykorzystać na bardzo szybkiego kebaba, w małym barze około 5 minut jazdy od dworca.
Pociąg do Gdańska na szczęście był już dość luźny. Dojechaliśmy na siedząco, bez większych problemów.

Nasza przygoda zakończyła się na dworcu PKP Gdańsk Główny.

Podsumowując – udało się nam spędzić noc pod namiotem, przy odczuwalnej temperaturze zbliżonej do 0 stopni.
Trasa, jaką pokonaliśmy nie jest może imponująca pod względem odległości, ale celem wyjazdu było sprawdzenie siebie, ciuchów i sprzętu w takich właśnie warunkach.
Po wyjeździe jesteśmy bogatsi o kolejne doświadczenia i wspomnienia na długie lata.
Daliśmy radę i już myślimy o przekroczeniu kolejnej bariery – nie tylko temperaturowej.
Szkoda tylko, że Kubie i Kędziorowi nie udało się pojechać z nami, jednak czasami życie zawodowe i prywatne jest ważniejsze niż rowerowe hobby… Dobrze że tylko czasem :)



Jeśli zastanawiacie się z jakiego sprzętu korzystaliśmy podczas tego wyjazdu to poniżej krótka lista:
- namiot Fjord Nansen Lima II
- alumata + karimata
- materac dmuchany Trekker Fjord Nansen
- nieco wysłużony śpiwór Bergson
- nieco wysłużony śpiwór puchowy (firmy już nieczytelna, a pamięć ulotna)
- 2x termos na herbatę
- Primus Lunch Jug 0,5 l na obiad
- kuchenka GoSystem GS2101 autotrail

Udowodniliśmy, że nie trzeba kosmicznej technologii by spędzić noc w namiocie pod koniec listopada w lesie. Wystarczy pamiętać o ubraniu się na cebulkę przed wejściem do śpiwora. Do tego obowiązkowo czapka i można się nawet zgrzać ;)



Pozdrawiamy
Marcin [Małysz] i Radek

środa, 19 listopada 2014

Wybuchowa dętka i zmiana opon

Nie będzie to post o narzekaniu, nie będzie to też poradnik jak zmienić dętkę i oponę. Z wymianą zakładam, że każdy wolniej lub szybciej sobie radzi, samodzielnie lub z pomocą, ale w końcu wymienia :)

Będzie o sytuacji jaka spotkała mnie przedwczoraj. Podczas czyszenia roweru, zmiany opon i przygotowywania go do aktualnie panujących warunków atmosferycznych, gdy już byłem na finiszu pracy, podczas pompowania koła, nieco przed graniczną cyfrą 4 atmosfer jak nie HUKNĘŁO, jak nie ZADZWONIŁO mi w uszach! Stanąłem  jak wryty patrząc pod nogi na koło i wystającą z niego dętkę. Jak się okazało dętka została rozerwana wzdłuż na długości jakiś 20 cm. Dlaczego? Nie wiem, pierwszy raz doświadczyłem czegoś takiego. 


Może dętka była już "zmęczona". Pokonała ze mną całą Norwegię plus trochę jeżdżenia przed i po niej. Powiem Wam, że było to niezbyt przyjemne uczucie, szczególnie w zamkniętym pomieszczeniu, a konkretniej na przedpokoju, który nie ma 100 m2 powierzchni. Wracając jeszcze do dętek to pomyślałem, że to wina "jakości dętki". Wszak można kupić dętki marketowych marek sportowych oraz markowe. Dętka, której zdjęcia widzicie powyżej należała raczej do tych "lepszych". Jakie więc wybierać? Osobiście wybieram te z długim wentylem z racji wygody korzystania przy stożkowej obręczy jaką mam. Zdarza mi się kupić dętki marketowe, ale nie stronię również od tych "lepszych".

Cóż, nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. Poszedłem do szafy, wyciągnąłem zapas dętek i wyszukałem nową. Tym razem pompując tylko 3 atmosfery, by nie wzbudzać podejrzenia u sąsiadów mafijną strzelaniną.


Skoro o oponach też mowa. Od ostatniej wyprawy jeździłem na Maxxis Larsen Oriflame 2.0. Opony na wyjeździe, na którym w 98% trasy dominował asfalt, spisały się rewelacyjnie. Nawet na bardzo ostrych zakrętach opona wręcz przyklejała się do podłoża dając niesamowicie pewne prowadzenie roweru. Na leśnej, szutrowej drodze również dobrze trzymały się w zakręcie. Słabiej natomiast było na leśnych podjazdach, co jest w pełni uzasadnione konstrukcją opony.

Aktualnie założyłem opony Schwalbe Nobby Nic 2.1. Ten typowy górski bieżnik sprawdzi się idealnie w lesie o tej porze roku. Opona również dobrze jeździ po śniegu, o czym mogłem przekonać się poprzedniej zimy. Zapewne zostanie ze mną podczas tegorocznego sezonu zimowego. Minusem opony jest miękka guma, która używana na asfalcie dość szybko znika.

czwartek, 13 listopada 2014

Jesienne mgły - przygotowanie do kolejnego sezonu

Kolejne astronomiczne koło zatacza krąg. Jeszcze niedawno cieszyłem się codziennymi, ciepłymi promieniami słońca i długimi dniami. Dziś zupełne przeciwieństwo. Nie oznacza to jednak, że mam depresję i spędzam czas siedząc przed telewizorem, pod kocem siorbiąc ciepłe kakao. Jesień to też nie powód by odstawić rower na wieszak. Owszem, jesienne rowerowanie nie jest dla każdego. Jest trudniejsze, wymaga większego dbania o sprzęt, odpowiedniego ubrania i jeszcze szerzej otwartych oczu na drodze.

Jak przygotować się do jesiennego rowerowania? Streściłbym to w kilku punktach.

1. pozytywne nastawienie
To nasza osobowość i psychika w dużym stopniu determinuje coś, co nazywamy "to nie jest dla mnie". Jeśli do tej pory jeździłeś rowerem tylko w suchy, słoneczny, letni dzień nie oznacza to, że jesienna aura nie jest dla Ciebie. Potraktuj to jako wyzwanie; zmierzenie się z samym sobą, a gwarantuję, że znajdziesz wiele plusów.

2. zadbaj o odpowiednią odzież
Gdy temperatura waha się w okolicach 10°C ubieram długie spodnie i długie skarpety (ważne by w chłodne dni chronić ścięgno Achillesa), termiczny longsleeve, na to wiatrówkę (opcjonalnie cienką bluzę jako drugą warstwę), buffa, czapkę pod kask oraz długie rękawiczki.

3. bądź widoczny
To już nie czas, kiedy zmrok zapada o godzinie 22:00. Godzina 17:00 to już egipskie ciemności, które trzeba skutecznie rozproszyć zarówno białym światłem z przodu, jak i czerwonym z tyłu. Zdecydowanie ułatwi nam to poruszanie się po zmroku oraz sprawi, że będziemy widoczni dla innych. Za miastem polecam kamizelkę odblaskową, jest ona lekka, nie krępuje ruchów, a i wstydliwi będą bezpieczniejsi.

4. prędkość
Wiadomo, że chłód wyziębia organizm, co skutecznie może doprowadzić do jego szybkiego zmęczenia. Szybka jazda, gdy mamy na sobie kilka warstw ubrań (nawet tych kosmicznie oddychających) spowoduje, że nadmiernie się zgrzejemy. Gdy np. zatrzymamy się na światłach w oczekiwaniu na zielone i będzie wiał wiatr, to nie będzie to ani przyjemne ani zdrowe dla naszego organizmu. Dlatego jesienią zwalniam :)

5. rower
Osobiście, gdy wracam do domu i widzę, że mój rower jest mokry, biorę szmatę i go wycieram. Po pierwsze trzymam rower w mieszkaniu i szanuję porządek, po drugie sam nie chciałbym stać w przedpokoju mokry, po trzecie szczególnie łańcuch narażony jest na korozję. Warto wytrzeć go do sucha i przesmarować odpowiednim smarem.

To zaledwie pięć punktów, którymi można kierować się przy wyjściu jesienią na rower. Dla niektórych, aż pięć. Przecież rower ma być przyjemnością, odstresowaniem, sposobem na spędzenie wolnego czasu, czy zatem wszystkie przygotowania i obostrzenia są tego warte? Na to pytanie każdy musi odpowiedzieć sobie sam.

Jesienna jazda na rowerze to także podniesienie odporności organizmu. Można wyglądać niewyraźnie i wybierać farmaceutyczne specyfiki, które nas wyostrzą lub można samemu się hartować.

To co? Sezon jesienny otwarty? Wskakujemy na rowery? :)

wtorek, 14 października 2014

SundayBikers i Przyjaciele - czyli Szwecja w 1 dzień

W ostatni weekend września (26-28 września 2014 roku) ekipa Sunday Bikers postanowiła zatknąć symboliczną flagę na terytorium kolejnego państwa. Tym razem na chwilę odwiedziliśmy Szwecję. Oto krótka relacja.


PROLOG

Pomysł na wyprawę do Szwecji, a dokładniej do Karlskrony zrodził się w mojej głowie jeszcze w lipcu tego roku. Miał to być wyjazd turystyczno – krajoznawczy, na który postanowiliśmy zaprosić kilka osób zaprzyjaźnionych z nasza ekipą.
Do Karlskrony zamierzaliśmy dostać się promem Stena Line, dlatego wyjazd na poważnie zaczęliśmy przygotowywać już w połowie sierpnia, kiedy to trzeba było zarezerwować bilety, aby załapać się na promocyjne ceny i przede wszystkim na miejsce w na promie.
Po kilku problemach z internetową rezerwacją i oczekiwaniu na termin wyjazdu, wreszcie nadszedł piątek, 26 września…


GDYNIA i PROM

Aby nie brać urlopów na wyjazd, wybieramy opcje wypłynięcia w piątkowy wieczór. Na terminalu promowym w Gdyni musimy stawić się około godziny 18:30. Większość uczestników (Marta, Kaja, Radek, Kuba i Marcin [maŁysz]) dojechała pociągiem SKM do stacji Gdynia Grabówek. Pomysł z pozoru wydawał się dobry, gdyż z Grabówka do terminalu było najbliżej, co z założenia miało zaoszczędzić nam czas. Niestety dopiero na miejscu okazało się, że wzdłuż Estakady Kwiatkowskiego w Gdyni nie da się przejechać rowerem nad torami kolejowymi. Brak czasu nie pozwolił na dość długi objazd, dlatego jedynym wyjściem było przeniesienie rowerów przez kilkanaście bocznic pod estakadą.
Przygoda ominęła pozostałą dwójkę uczestników (Martę [Makę] i Maćka [krowę]), którzy na prom dojeżdżali inna trasą z Gdyni Głównej.
Dalej już bez problemów. Na prom wjeżdżamy rampą dla samochodową, przypinamy rowery i idziemy szukać kabin.


Na promie trochę zwiedzania, trochę zajęć integracyjnych wewnątrz grupy oraz z innymi pasażerami (pozdrawiamy pana Dariusza z Olsztyna). Wieczór kończymy na disco imprezie w jednym z klubów na pokładzie promu.
O 6:00 pobudka z Louisem Armstrongiem i jego przebojem „Wonderful world”….


KARLSKRONA

„Lekko” niewyspani zwlekamy się z wyr, opuszczamy kabiny i podziwiamy piękne szkierowe wybrzeże południowej Szwecji. Prom dopływa o czasie. Kilkanaście minut czekamy na otwarcie bramy na dziobie promu i ruszamy w trasę.
Pierwsza niespodzianka już po około 200 metrach – i tu ważna informacja dla tych, którzy będą chcieli się wybrać do Karlskrony samochodem – na bramkach portu każdy kierowca jest badany alkomatem. Rowerzyści na szczęście nie ;)
Pierwsza część trasy to przejazd około 14 kilometrów z portu z wyspie Verko do centrum na wyspie Trosso.
Droga prawie płaska. Ścieżka rowerowa asfaltowa, szeroka, i dość czytelnie oznakowana na większych rozjazdach. Po drodze krótka przerwa na małe śniadanie z pięknym widokiem na odpływający właśnie prom Stena Spirit.
Na około 2 km przed centrum zahaczamy jeszcze o najwyższe wzniesienie w okolicy (37 m. n.p.m.)  zwane „Wzgórzem Browarników”  (od pobliskiego, starego browaru) gdzie Radziu robi sobie i reszcie obowiązkowe „selfie”.


Kolejnym zaskoczeniem, tym razem miłym, jest stojąca przy ścieżce rowerowej, sporych rozmiarów ręczna pompka rowerowa z manometrem. Stoi, działa, i nikt jej nie ukradł!


W centrum przerwa na poranną kawę, po czym objeżdżamy połowę głównej wyspy, zahaczając o 2 kościoły, kilka ładniejszych budynków i  muzeum morskie na wyspie Stumholmen. Bilety drogie więc oglądamy tylko eksponaty na zewnątrz. Pod koniec tego etapu wsiadamy na darmowy prom na wyspę Aspo.


Wyspa Aspo okazuje się być bardzo malowniczym miejscem, pełnym małych drewnianych domków, wąskich dróg z kamiennymi murkami i ogrodów z idealnie przystrzyżoną trawą.


Przejeżdżamy wyspę około 10 km. trasą - część asfaltem, część leśnymi szutrowymi drogami. Po drodze napotykamy na wojskowe muzeum i hodowlę Jaków. Na koniec  odwiedzamy dość spora, bardzo dobrze zachowaną twierdzę Drottningskar
Najbliższym promem wracamy do centrum.



Kolejnym punktem na trasie wycieczki jest  mało Szwedzki, ale tani sklep znanej sieci Lidl. Zaopatrzeni w jedzenie na obiad i napoje energetyczne, ruszamy na oddaloną o około 1 km małą, niezabudowaną wysepkę Stakholmen, gdzie jemy, odpoczywamy i podziwiamy widoki. Wyspa ta okazała się jedynym tego dnia skutecznym schronieniem przed silnym wiatrem, który doskwierał nam od momentu zejścia ze Stany.


Posileni i wypoczęci ruszamy w dalszą drogę. Objeżdżamy pozostałą część głównej wyspy zahaczając o dzielnice małych, zabytkowych, drewnianych domów - Biorkholmen. Kiedyś była to tania rybacka dzielnica, dziś jedno z najdroższych i najbardziej prestiżowych miejsc w Karlskronie.
Następnym punktem na trasie jest wyspa Dragso, która kończy się dużym campingiem. Na nim napotykamy na  kilkanaście królików, biegających luzem między krzakami. Po zapoznaniu się bliżej z ścierściuchami, ruszamy w drogę powrotną.



Trasa wiedzie przez wyspy Dragso, Salto, Ekholmen, Trosso, Hasto, kilka mniejszych oraz fragment stałego lądu. Ścieżki rowerowe, podobnie jak w całej okolicy w większości asfaltowe, jedynie w kilku leśnych fragmentach szutrowe.
Pod koniec drogi powrotnej odbijamy do miejscowości Lyckeby, gdzie staramy się znaleźć ruiny zamku Lycka. Niestety mapy które posiadamy są bardzo ogólne, a na mapach gps zamku nie ma. Po kilku kilometrach i kilku drobnych sprzeczkach o kierunek jazdy, Marta uzyskuje informacje od napotkanej Szwedki. To, czego szukaliśmy, wyobrażając sobie ruiny zamku, okazało się niewielką kupą  kamieni, ułożonych w prostokąt o powierzchni zbliżonej do dyskoteki na promie… Podejmujemy jeszcze próby poszukania w okolicy „właściwego” zamku, mając nadzieję, że to co zobaczyliśmy to jedynie podzamcze lub coś w tym stylu. Rzeczywistość okazuje się niestety dość brutalna, gdyż ostatecznie pierwotna „kupa kamieni” okazała się być właściwym zamkiem… Lekko rozczarowani ruszamy na terminal promowy.


Po kilkunastu minutach w kolejce do bramek, a następnie około godziny na terenie portu w oczekiwaniu na spóźnioną Stenę Vision, wjeżdżamy na pokład samochodowy gdzie powtarzamy czynności z poprzedniej doby.


Jeszcze 2 godziny wcześniej większość z nas planowała imprezować na promie do białego rana, jednak po ciepłej kąpieli i ciepłej kolacji, ekipa imprezowa wykrusza się do zera. W ostatnim zrywie spotykamy się jeszcze na dywanie w rogu klatki schodowej pograć chwilę w Dobble, jednak i to nie trwa długo.


Około 6:30 rano budzi nas kolejna melodia. Do Gdyni dopływamy planowo około 7:45 rano.

EPILOG

W Gdyni zjazd z promu podobny do tego w Karlskronie. Pamiętając przygodę z torami kolejowymi w piątek, tym razem całą grupą ruszamy w kierunku przystanku SKM Gdynia Główna. Tam Marta, Radek i Kuba wsiadają w SKM. Maka, Kaja, Krowa i Małysz ruszają rowerami w stronę Gdańska.
Na terenie Szwecji przejechaliśmy około 57 km. Kolejne trzydzieści kilka  po polskiej stronie wyprawy. Wynik może nie jest imponujący – ale z założenia miała to być luźna wyprawa dla zabawy, a nie dla nabijania kilometrów.



Udało się przejechać przez kilka miejscowości, kilkanaście wysp i jeszcze więcej mostów.
Wszyscy wrócili zadowoleni (a przynajmniej tak twierdzą), format wyprawy się sprawdził, więc już teraz myślimy o kolejnej akcji  „Sunday Bikers i przyjaciele”. Bogatsi o kolejne doświadczenia wprowadzimy trochę usprawnień i już wiosną odwiedzimy kolejne miejscowości w okolicy Karlskrony.


Dodam jeszcze, że w wyprawie miał uczestniczyć również czwarty członek ekipy – Kędzior, oraz jego narzeczona – Agnieszka. Niestety Kędzior ostatecznie nie dostał wolnego z „firmy”, a Agnieszka miała już zajęty termin. Jednak podobną trasę udało się jej przejechać tydzień wcześniej przy okazji udziału w „Potopie Szwedzkim”, o czym Kędzior pisał na Facebooku jakiś czas temu.

Poniżej ślad GPS z naszego wyjazdu.







Pozdrawiam
Małysz


wtorek, 23 września 2014

SundayBikers w Radio Gdańsk

W minioną sobotę mieliśmy zaszczyt gościć na antenie Radia Gdańsk, w audycji "Nie śpij, zwiedzaj z Radiem Gdańsk" prowadzonej przez Beatę Szewczyk. Opowiedzieliśmy o wrażeniach z naszych dotychczasowych wypraw, tych krótszych i dłuższych, zobaczyliśmy jak wygląda praca radiowca od kuchni i bardzo miło spędziliśmy dwie godziny.

Jeśli macie ochotę posłuchać naszych stremowanych wypowiedzi, plączących się języków (szczególnie w pierwszych wypowiedziach) to zapraszamy do słuchania. Naszym zdaniem w drugiej godzinie szło nam zdecydowanie lepiej ;) Audycja była nadawana na żywo, dziękujemy słuchaczom za smsy i komentarze w trakcie jej trwania. Mamy nadzieję, że udało nam się zachęcić kogoś do aktywnego spędzania wolnego czasu, do podróżowania na dwóch kółkach nieco dalej niż "kraniec swego podwórka".

piątek, 19 września 2014

Norwegia 2014 - relacja z wyprawy

Norwegia. Nasze pierwsze skojarzenie to fiordy, przyroda, czyste powietrze i wolność. Wolność pod postacią otwartych przestrzeni, na tle której zaplanowaliśmy tegoroczną wyprawę rowerową. Dziś wiemy, że była to dobra decyzja. Norwegia, jaką poznaliśmy, to niezwykle gościnne miejsce, to już nie czasy Wikingów, lecz spokój, uprzejmość i synonim piękna. Norwegia ugościła nas tym, co w niej najlepsze - ciszą, spokojem i bezpieczeństwem.

W połowie lipca zaczęła się nasza wyprawa rowerowa do tego niezwykle malowniczego kraju, jednakże początki planu sięgają kilku miesięcy wstecz. Wiedzieliśmy wtedy tylko dokąd chcemy jechać, a mianowicie do kraju, którego powierzchnia zbliżona jest do Polski, lecz w którym statystycznie na jednego mieszkańca przypada ponad dziewięć razy więcej kilometrów kwadratowych niż w naszym kraju. Po kilkunastu dniach spędzonych na logistycznym rozplanowaniu naszego wyjazdu wiedzieliśmy, że początkiem wyprawy będzie Trondheim, a końcem Oslo. Wiedzieliśmy też, że chcemy zobaczyć fiordy, wjechać na słynne Trollstigen oraz sprawdzić swoją kondycję na tak długiej trasie. Podczas wyjazdu byliśmy w 100% niezależni posiadaliśmy kuchnię polową w postaci gazowego palnika, menażkę, zapas jedzenia i namiot. Całość zaplanowanej wyprawy zakładała przejechanie dystansu 1200 km po drogach asfaltowych. Czy nam się udało? Czy napotkaliśmy po drodze jakieś trudności? A może wyprawa nas rozczarowała? 

Zapraszamy do relacji z wyprawy – SundayBikers uderzają na północ!



Nasza przygoda rowerowa w Norwegii zaczęła się od złożenia rowerów na lotnisku w Trondheim, które opuściliśmy spakowani i gotowi do drogi po godzinie 1:00 w nocy. Po przejechaniu 6 km znaleźliśmy idealne miejsce na pierwszy nocleg. Spędziliśmy go pod gołym niebem rozkładając jedynie karimaty w wysokiej trawie i zasnęliśmy wtuleni w śpiwory. Pierwszy raz doświadczyliśmy białej nocy- o godzinie 3:00 było jasno jak w dzień i tylko księżyc na niebie i wskazówki na tarczach zegarków informowały nas o porze dnia/nocy. 

Wiedzieliśmy, że by zdążyć na samolot powrotny musimy pokonywać dziennie średnio 100 km. Jadąc po płaskich Żuławach, które mieszkając w Gdańsku są nam bardzo bliskie, trasę dzienną można planować na podstawie dystansu. Jeżdżąc w górzystym kraju nie jest to już takie proste. Staraliśmy się trzymać się tego założenia przez kolejne dni, lecz nie zawsze było to wykonalne.

Drugiego dnia, a może lepiej byłoby powiedzieć pierwszego dnia wyprawy, pokonaliśmy dystans ponad 100 km. Przez cały dzień towarzyszyła nam piękna, słoneczna pogoda, przy której liczniki niemalże same nabijały kilometry. Jako, że rano na stacji benzynowej udało nam się znaleźć gaz do naszego palnika, to zgodnie z planem obiad mogliśmy przygotować w dowolnym miejscu. Ładna pogoda towarzyszyła nam przez cały dzień. O godzinie 19:30 w jednej z miejscowości termometr wskazywał 35°C. W takiej temperaturze bardzo potrzebna jest woda. Na szczęście w całej Norwegii można bez obaw pić wodę z większości strumieni, jezior, rzek i wodospadów, więc gdy nasze zapasy wody kończyły się, a w pobliżu nie było jak jej zdobyć, ratunkiem byli mieszkańcy, którzy nigdy nie odmówili nam napełnienia bidonów, czy to z ogrodowego węża, czy z kranu. Za każdym razem z resztą żartując - „ciepła czy zimna?” :).



Kolejnego dnia Norwegia przywitała nas typową skandynawską pogodą. Byliśmy zmuszeni ubrać ochraniacze na buty, spodnie i kurtki przeciwdeszczowe. Na szczęście deszcz padał z przerwami i jeszcze tego samego dnia mieliśmy okazję wykąpać się we fiordzie. Tego dnia po raz pierwszy na wyjeździe przeprawialiśmy się promem. Przeprawa z Halsy trwała 30 minut, podczas niej ponownie uzupełniliśmy zapas wody i ogrzaliśmy się pod pokładem. Po zejściu z promu, znowu się rozpadało. Znaleźliśmy wiatę przystankową w miejscowości Oydegard, w której przygotowaliśmy obiad, wypiliśmy herbatę i zregenerowaliśmy siły. Gdy byliśmy już gotowi do drogi na przystanek podjechał samochód. Był to początek jednej z naszych większych „przygód” na tym wyjeździe. Kierowca łamaną angielszczyzną zapytał, czy nie jesteśmy głodni, czy chcemy kawy i czy nam nie zimno. Był niezmiernie zdziwiony naszą odpowiedzią, że właśnie zjedliśmy obiad, wypiliśmy gorącą herbatę i szykujemy się do dalszej drogi. Jego odpowiedź była jednak krótka i brzmiała:
„zapraszam Was do swojego domu, wypijecie herbatę i ogrzejecie się - jeździe za mną!”
Nie mogliśmy odmówić, nie co dzień słyszy się takie zaproszenie. Norwegowie ugościli nas truskawkami, kawą i herbatą; spędziliśmy bardzo miły wieczór na rozmowie - począwszy od polityki, po pracę, skończywszy na tym, w jaki sposób spędzamy wolny czas. Nasi gospodarze okazali wyraźnie zaskoczenie, gdy powiedzieliśmy, że nie przyjechaliśmy pracować w Norwegii, lecz zwiedzić ich kraj na rowerach w ramach wakacji. Zyskaliśmy tym w ich oczach do tego stopnia, że zaproponowali nam nocleg i śniadanie! Noc spędziliśmy w obszernej ogrodowej altanie z drewnianą podłogą, z dostępem do łazienki w domu przez całą dobę. Następny dzień zaczęliśmy o godzinie 8:00 od wspomnianego śniadania - sadzone jajko z bekonem, świeże domowe bułeczki, łosoś, kawa, soki, dżemy i cała masa innych pyszności szybko napełnia nasze brzuchy. Nie zwracaliśmy już uwagi na deszcz za oknem. Spakowaliśmy się, ubraliśmy odpowiednio do pogody i po zrobieniu pamiątkowego zdjęcia ruszyliśmy w stronę Isfjorden, gdzie tego dnia na nasz namiot czekała idealnie skoszona trawa. Zanim jednak rozbiliśmy się na tak przygotowanej połaci zieleni musieliśmy zmierzyć się z wciąż deszczową aurą oraz leśnymi skrótami. W końcu wszyscy jechaliśmy na rowerach MTB, więc trzeba było choć odrobinę odskoczyć od asfaltu. Mniej więcej na 40tym kilometrze trasy, gdy za miejscówkę naszego drugiego śniadania posłużył nam wiadukt, a właściwie miejsce pod nim, dając nam idealne schronienie przed deszczem, Kędzior posmutniał. Posmutniał to raczej złe określenie, lekko przeklął i wyraźnie poirytowany zastygł w milczeniu, trzymając swoją ukochaną dwukołową maszynę… 
„pękła mi rama” – oznajmił.
Faktycznie, rama pękła w miejscu w którym wchodzi sztyca. Byliśmy na początku wyprawy, na każdych wyjazdach zawsze trzymaliśmy się razem, tak wiec tym razem nie mogło być inaczej. Gdy emocje opadły, wykonaliśmy telefon ratunkowy do serwisu rowerowego Rock And Road (www.rockandroad24.pl), który wspierał technicznie naszą wyprawę, aby uzyskać poradę. Finalnie skończyło się na podmianie sztycy Kędziora ze sztycą Radka (która była dłuższa), podmianie siodełka i kontynuowaniu jazdy. W czasie postoju techniczno-regeneracyjnego pod wiadukt podjechała ciężarówka, z której wysiadł Bjorn, czyli Norweg, który ugościł nas poprzedniej nocy. Ucięliśmy sobie miłą pogawędkę i ruszyliśmy każdy w swoją stronę. Tego dnia sporą część trasy jechaliśmy wzdłuż fiordów, które musieliśmy objechać, gdyż w tym miejscu nie było przepraw promowych. Podczas objazdu trzeciego z nich wybił setny kilometr przejechany tego dnia. Oznaczało to czas szukania miejsca na nocleg. W Norwegii okolice fiordów są gęsto zaludnione, dlatego też znalezienie miejsca na rozbicie namiotu, które według norweskiego prawa musi znajdować się 150m od zabudowań, nie było łatwe. Finalnie miejsce na nocleg tego wieczoru znalazł Kędzior, który to zapukał do jednego domu z pytaniem: 
„Czy możemy rozbić się na Państwa trawniku?”. 
Odpowiedź uzyskaliśmy błyskawicznie 
„nie ma problemu, zapraszamy, proszę sobie wybrać dogodne miejsce, a gdybyście potrzebowali wody, zapukajcie”. 
W ten o to sposób rozbiliśmy namiot na pięknie skoszonej trawie, na kolację zjedliśmy gainera i poszliśmy spać.



Czwarty dzień naszego pobytu w Norwegii, to zgodnie z planem wielka atrakcja tego kraju - Trollstigen. Droga otwarta w 1936 roku, to 11 serpentyn zakręcających pod kątem 180°, której podjazd zaczyna się z parkingu na wysokości 300 m n.p.m. poprzez punkt widokowy na 700 m n.p.m. i kończy finalnym wjazdem na ponad 800 m n.p.m. Słynne jedenaście serpentyn pokonaliśmy w 47 minut, po tym czasie zaparkowaliśmy nasze dzielne rumaki z sakwami na punkcie widokowym, robiąc sobie obowiązkową sesję zdjęciową. Co dziwne, większość napotkanych ludzi, którzy oczywiście drogę pokonują samochodami lub autokarami nie jedzie wyżej, lecz zjeżdża w dół tą samą drogą. Podczas wjazdu motywowały nas „okejki”, które wynurzały się z okien mijających nas samochodów. Nasza trasa nie zakładała jednak jazdy dwa razy tym samym odcinkiem, czekała nas jeszcze wspinaczka na finalne 852 m n.p.m. Zbliżając się na ostatnie wzniesienie tego dnia dostrzegliśmy trzech rowerzystów, którzy jechali z naprzeciwka i zatrzymali się na przerwę. Będąc około 20 metrów przed nimi usłyszeliśmy z ich gardeł Hymn Polski. Biało czerwone flagi powiewające na naszych rowerach nie dawały wątpliwości skąd przyjechaliśmy, co wychwyciło sprawne około naszych rowerowych pobratymców, którzy w bardzo miły sposób powitali nas na górze. Rowerowi bracia jechali z Bergen do Trondheim, również podróżowali z sakwami, a noce spędzali na dziko pod nieboskłonem. Doszliśmy wspólnie do wniosku, że tylko Polacy robią takie rzeczy. Nasze organizmy nie mogły jednak stygnąć w nieskończoność, więc po krótkiej rozmowie ruszyliśmy w wyznaczonych kierunkach. Kolejnym etapem naszej trasy był zjazd. Zjazd trwał 30 km. W trakcie drogi w dół zatrzymaliśmy się na obiad i odpoczynek. Po uzupełnieniu braków energetycznych kontynuowaliśmy trasę i finalnie zjechaliśmy do brzegu fiordu, gdzie przeprawiliśmy się promem do miejscowości Stranda. Noc spędziliśmy śpiąc nad rzeką nieopodal drogi.



Czwartkowy poranek przywitał nas deszczem. Kuba wykorzystał moment bez deszczu, na szybką kąpiel w lodowatej rzece. Śniadanie zjedliśmy jedną nogą będąc w namiocie, chroniąc się w ten sposób od deszczu. Pakowanie sakw i składanie namiotu nie było proste przy takiej pogodzie. Nasz trzyosobowy namiot, który pożyczyła nam Harcerska Baza Obozowa Wygonin (www.wygonin.org), podzieliliśmy pomiędzy siebie tak, aby w miarę równomiernie rozłożyć ciężar. Tropik, mokry tego dnia, przysparzał dodatkowych kilogramów, lecz jest to coś, z czym trzeba się liczyć na wyprawie rowerowej. Rozpogodziło się dopiero około godziny 17:00, po raz kolejny doceniliśmy ubrania przeciwdeszczowe, które po przyczepieniu do sakw schły w błyskawicznym tempie. Wyjątkowo krótki dzień, krótki pod względem dostarczonych atrakcji, zakończyliśmy za miejscowością Stryn, gdzie tym razem Kuba wybrał miejsce na nocleg. Było to jedno z piękniejszych miejsc noclegowych podczas tego wyjazdu. Objazd tunelu odsłonił przed nami maleńką polankę na skraju klifu z miejscem na ognisko. Widząc to nie chcieliśmy jechać dalej, mimo iż dzienny dystans pokazywał dopiero 80 kilometrów. Tego wieczoru ponownie zauważyliśmy jak jesteśmy zgrani. Bardzo ważną kwestią wyprawy, jest zgranie uczestników. Szczególnie, gdy trzeba na siebie liczyć oraz gdy nie ma czasu na kłótnie i spory. Każdego wieczoru bez żadnego rozkazu dzieliliśmy między siebie zadania jakie mieliśmy do wykonania. Z reguły w pojedynkę lub we dwóch rozbijaliśmy namiot, trzeci z nas w tym czasie albo przygotowywał posiłek, albo zbierał drewno na ognisko. Nie inaczej było tego wieczoru. Po kilkunastu minutach mieliśmy rozstawiony namiot, gotową kolację oraz rozpalone ognisko, przy którym suszyliśmy rowerowe koszulki oraz trochę przemoczone buty SPD. W oczekiwaniu na piękny poranny widok udaliśmy się do krainy snów.



Przez kolejne dni mogliśmy zapomnieć o ubraniach przeciwdeszczowych. Warto wspomnieć, że poza obowiązkowym ubraniem na wypadek deszczu warto zadbać o solidne sakwy rowerowe. Na tym wyjeździe mieliśmy przyjemność testować sakwy MSX ze sklepu www.szumgum.com, które faktycznie są w 100% nieprzemakalne. Możemy polecić je z czystym sumieniem, nie zawiodły nas ani razu! Gdy powróciło słońce i wysokie temperatury dobrze chroniły żywność jaką w nich przewoziliśmy, dając lekki chłód w środku Tego dnia po porannym objechaniu jednego z fiordów stanęliśmy u podnóża kolejnego podjazdu, który jak się wkrótce miało okazać był dla nas dużo większym wyzwaniem niż Trollstigen. Podjazd w okolicach miejscowości Re zaczął się na wysokości 10 m n.p.m. i skończył na 640 m n.p.m. bez wielkiego parkingu i punktu widokowego, z mniejszą ilością serpentyn, był przez to bardziej stromy. Podjazd ten podjechaliśmy bez zająknięcia, nie robiąc sobie żadnej przerwy, co musimy dziś przyznać, nie było zbyt mądre. Nasze stawy kolanowe wyraźnie odczuły ten odcinek, o czym przypominały przez kilka kolejnych dni. Po przejechaniu 80 km tego dnia dojechaliśmy do końca jeziora Jolstravatnet w stronę Sogndal, na końcu którego znajdował się tunel. Niestety akurat jeden z tych, które w Norwegii nie są przejezdne dla rowerów. Przed wyjazdem trasa była planowana w oparciu o internetowe mapy tuneli w Norwegii (www.cycletourer.co.uk/maps/tunnelmap.shtml), na których faktycznie tunel na naszej trasie nie był przejezdny. Cóż błędy się zdarzają jednak nie skupialiśmy się na tym „dlaczego się tutaj znaleźliśmy”, lecz na poszukiwaniu rozwiązania zaistniałej sytuacji. Rozwiązania, jakie przychodziły nam na myśl były trzy:

1. jechać mimo zakazu,
2. iść tunelem i prowadzić rowery,
3. złapać stopa.



Demokratyczną większością głosów skłanialiśmy się do opcji nr 3. Samochód, którego szukaliśmy musiał być na tyle pakowny, by pomieścić nas oraz nasze rowery. Ruch na tej trasie nie był duży, gdy byliśmy już nieco zrezygnowani powiedzieliśmy sobie, że czekamy jeszcze trzy samochody. Szczęście się do nas uśmiechnęło. Zatrzymał się kamper na fińskich rejestracjach. Nim zdążyliśmy wytłumaczyć, w jakiej sytuacji się znaleźliśmy, że przez ostatnie 40 km nie było żadnego oznakowania, a teraz stoimy przed takim oto tunelem, kierowca wysiadł z samochodu i pakował nasze rowery na dach auta. Sakwy zabraliśmy z sobą do środka ciepłego samochodu. Po drugiej stronie góry pogoda była diametralnie różna. Gdy tylko wysiedliśmy z samochodu musieliśmy natychmiast się ubrać. Długie spodnie, polar, wiatrówka, Radek ubrał nawet zimową czapkę z windstoperem pod kask! Jechaliśmy doliną, było późno i zimno. Noc spędziliśmy na punkcie widokowym, gdzie pomiędzy ławkami na drobnych kamieniach rozstawiliśmy nasz namiot. Los sprzyjał nam jednak i w tym miejscu. Na parkingu znajdowała się toaleta, w której była duża umywalka i ciepła woda. Poza prysznicem mogliśmy również zrobić drobne pranie.

Następne dni to początek wczesnego wstawania. Im dalej na południe tym noce są coraz ciemniejsze i nie można już komfortowo pedałować wieczorami. Ciężko było nam przestawić swoje organizmy na wcześniejsze wstawanie. Otwieraliśmy oczy o 8:30 wyjeżdżając niestety jak zawsze, czyli w okolicach 10:30-11:00.

Norwegia, którą poznaliśmy podzielić można na kilka owocowych regionów. Z początku mijaliśmy wiele krzewów porzeczek, malin, a także sady z jabłkami i pola truskawek. Zapach soczystych malin, które równie często co na plantacjach rosną dziko, wymuszały kilka postojów niezwiązanych z uzupełnieniem wody czy posiłkiem, do których przywykliśmy przez kilka ostatnich dni. Nie skorzystać jednak z malinowej przyjemności byłoby grzechem, w końcu nie samym pedałowaniem człowiek żyje.

W niedzielny poranek 20.07.2014 przetarliśmy oczy ze zdumieniem patrząc się na ośnieżone szczyty norweskich fiordów. Atrakcją były także trzy owce, które zaciekawione trzema rowerzystami z Polski postanowiły zbadać wszystko, co ze sobą przywieźliśmy. Ten dzień zaczęliśmy od solidnego podjazdu na 950 m n.p.m., na szczycie którego czekał na nas (tym razem w pełni namacalny) śnieg. Największy niedowiarek, czyli Kuba musiał sprawdzić czy biała masa obok nas to na pewno to, o czym myśli. W końcu był lipiec, na niebie palące słońce, co potwierdzał nasz strój i opalenizna na tzw. „rowerzystę”. W pięknych okolicznościach przyrody dobiliśmy do 97 km tego dnia, trafiając na miejsce idealne na nocleg. Mała polanka, z miejscem na ognisko i rzeką Espelandselvi, która, jako że przepływała przez dwa jeziora, nie była zimna, co pozwoliło nam się w pełni zrelaksować.



Przestawianie organizmu nie jest rzeczą prostą. Szczególnie dla Króla Drzemek, który następnego poranka budząc się o godzinie 7:30, przestawił budzik na... godzinę później. W efekcie Radek obudził się o 10:00, a nad nim była już tylko sypialnia. Chłopaki zdążyli spakować tropik i swoje rzeczy. Tomasz tradycyjnie zdążył już przygotować kawę i owsiankę, którą wręczył Radkowi leżącemu w swym śpiworze.
Uwielbiam atmosferę, jaka między nami panuje; to, że się nie spinamy, że możemy na siebie liczyć i przede wszystkim czerpać z tego wszystkiego ogromną radochę.” – Radek
Mówią, że w przyrodzie ważna jest równowaga, dlatego my kolejny dzień zaczęliśmy od zjazdu, który zaprowadził nas wprost do Hardangerbrua. Najdłuższego wiszącego mostu w Norwegii, trzeciego w Europie i jednocześnie jednego z dziesięciu najdłuższych mostów na świecie. Ma długość 1380 m, a droga znajduje się 55 m nad wodą. Most zrobił na nas duże wrażenie, a jeszcze bardziej ścieżka pieszo-rowerowa, która bezpiecznie przeprowadziła nas na jego drugi kraniec. Na przygotowanie drugiego śniadania wybraliśmy niewielki port w Eidfiord. Miasteczko liczące niespełna tysiąc mieszkańców jest miejscem cumowania i uzupełniania zapasów potężnych pasażerskich statków wycieczkowych, z basenami, salami tanecznymi i własnymi rowerami, którymi spragnieni ruchu pasażerowie mogą pojeździć na lądzie. Właśnie taką wycieczkę ponad 40 rowerzystów mieliśmy na ogonie przez kilka kilometrów w drodze do Mabo. Kolejna piękna droga wzdłuż fiordu doprowadziła nas do tabliczki informującej, że za 15 km skończy się droga dla rowerów. Po szybkiej analizie mapy papierowej i elektronicznej z niezwykłym zaciekawieniem podążaliśmy dalej. Mapy pokazywały kilka serpentyn, które dosłownie tworzyły spiralę.



Od Ovre Eidfiord podążaliśmy trasą ekstremalnego triathlonu (www.nxtri.com), którego napisy na asfalcie motywowały Nas do jeszcze mocniejszego naciskania na pedały i targania naszych maszyn wraz z sakwami coraz wyżej. Gdy w końcu dojechaliśmy do tabliczki informującej o zamknięciu drogi nie mogliśmy zrozumieć o co dokładnie chodzi. Informacja na tabliczce nie była jednoznaczna. Jak się okazało ostrzeżenia były spowodowane osuwającymi się kamieniami ze skał na odcinku niespełna 200 metrów. Po raz kolejny zobaczyliśmy, jak kraj dba o rowerzystów. Serpentyny, które widzieliśmy na mapie były nową drogą, tunelem wydrążonym w skale! My jechaliśmy starą droga, objeżdżając nowoczesne, zamknięte dla rowerzystów tunele. Po raz kolejny stara samochodowa droga nie była zniszczona czy zaniedbana, lecz wykorzystano i dostosowano ją właśnie dla dwóch kółek, dzięki temu bezpiecznie mogliśmy wjechać na sam szczyt, 1250 m n.p.m. Była to najwyższa wysokość na jaką wdrapaliśmy się na tym wyjeździe. Na górze jedyna droga, która przecinała góry, poprowadzona była pomiędzy tyczkami, które zimą są torem dla odśnieżarek. Po obu stronach po horyzont widoczny był jedynie bezkres, którego nikt z nas nigdy wcześniej nie doświadczył. Była godzina 20:00, a my wciąż byliśmy grubo ponad 1000 m n.p.m. i o ile miejsca na rozbicie namiotu było mnóstwo, bo wszędzie były polanki, pitna woda, o tyle ilość komarów była nie do zniesienia. Zatrzymanie się na dłużej niż 4 sekundy skutkowała kilkoma ukąszeniami i chmurą owadów nad głową. Jedynie turyści w kamperach mogli swobodnie „biwakować”, my musieliśmy zjechać niżej. Rozbiliśmy namiot tuż przed północą, za miastem Haugastol 1000 m n.p.m., gdzie z sąsiedniego jeziora wybija potężne źródło wody.



Tego dnia zrodziło się powiedzenie, które już na stałe weszło do kanonu SundayBikers, a którego autorem jest Radek. Brzmi ono:
„Panowie, wyczuwam niezły zjazd”.
Wszystko spowodowane było niedokładnym ocenieniem trasy, szybkim rzutem oka na gps, na którym wyświetlana trasa miała zaznaczone końce podjazdów i zjazdów. Błąd w ocenie trasy sprawił, że wszyscy liczyliśmy na zjazd, z serpentynami i muchami odbijającymi się od okularów. W rzeczywistości pedałowaliśmy pod górę, wylewając litry potu na asfalt.

Lubimy zjazdy, zawsze mówimy, że zjazd jest nagrodą. Od nagrody właśnie zaczynamy kolejny dzień. Przez prawie 80 km zjeżdżaliśmy. Przyjemnie? Na początku tak. Szczególnie, że z nieba lał się żar i temperatura sięgała ponad 30 °C. Cieszyliśmy się, że nie musimy cisnąć pod górę. Jednakże po kilkunastu kilometrach, gdy nasze nogi nie musiały praktycznie w ogóle się ruszać robiło się nieco… nudno. Nie narzekaliśmy i znaleźliśmy dobrą stronę tej sytuacji. Długi zjazd pozwolił nam zaoszczędzić siły na podjazd na wysokość 850 m n.p.m., gdzie ostatecznie rozbiliśmy swój mały obóz na przydrożnym parkingu. Do dyspozycji mieliśmy drewnianą ławkę ze stołem, miejsce na ognisko oraz kosz na śmieci. Nie było tylko wody, lecz byliśmy przygotowani. Posiadaliśmy łącznie 6 bidonów 0.7 l wody, co wystarczyło nam na przygotowanie kolacji oraz śniadania, ba! nawet wystarczało na umycie zębów.



Podróżowanie jest przyjemne, zmienianie miejsca noclegowego również, lecz mimo wszystko po 11 dniach nieustanego pedałowania człowiek ma w głowie małą, maluteńką myśl, że chciałby trochę odpocząć. Pobyczyć się na zielonej trawie lub we fiordzie z zimnym piwem w ręku. Pedałując przez Norwegię wykorzystywaliśmy nasz urlop. Zamiast leżeć w Egipcie i sączyć drinka z palemką nad brzegiem basenu wybraliśmy taką, a nie inną formę wypoczynku. Jednakże zaplanowaliśmy, uwaga, dwa dni nicnierobienia :D Szaleństwo, wiemy ;) Zanim jednak nastało niewinne lenistwo czekał nas kolejny stu kilometrowy odcinek, na każdą nagrodę trzeba zasłużyć. Tego dnia każdy z nas miał przed oczyma łazienkę i krzesło, na którym można będzie usiąść i się oprzeć. Naszym celem była miejscowość Hov, w której mieszkają nasi przyjaciele – Michał i Paula. Jeśli mamy być szczerzy to nie pamiętamy szczegółów tego dnia. W pamięć zapadł nam obiad, który spożyliśmy tuż przy drodze asfaltowej, którą podążaliśmy. Pamiętamy, że był cień i to nam wystarczyło. Ugotowaliśmy wodę, którą zalaliśmy obiady liofilizowane. Odczekaliśmy 10 minut, zjedliśmy, Kuba pojechał na stację benzynową po coca-colę i naładowani energią ruszyliśmy dalej. O godzinie 19:30 byliśmy na miejscu, dużo wcześniej niż zakładaliśmy.



Goszcząc w Hov mieliśmy przyjemność zwiedzić lokalną piekarnię, w której produkuje się słynne na cały kraj ciastka Lefse. Poznaliśmy cały proces produkcji, od składników, przez maszyny, dekorowanie, pakowanie, na magazynowaniu skończywszy. Każdy z nas inaczej to sobie wyobrażał. Było to pomieszanie niczym z programów „Jak to jest zrobione” lecz bez pulchnego Pana piekarza formującego ręcznie każdy pączek

Jeden dzień lenistwa sprawia, że już wieczorem chcieliśmy wsiadać na rowery, cierpliwie jednak doczekaliśmy poranka. Pożegnaliśmy się z Paulą i Michałem, którzy swą gościnnością doprowadziliby do adopcji naszej trójki. By więc nie sprawiać kłopotu ruszyliśmy dalej. Kolejnym celem naszej rowerowej wyprawy była miejscowość Eidsvoll, gdzie czekali na nas Jola i Kuba. Wpierw jednak musieliśmy wkręcić się na obroty, po całym dniu nic nierobienia, potrzebowaliśmy na to ponad 10 km. Od kolejnego byczenia się dzieliło nas 120 km. Udało nam się skrócić trasę korzystając z przeprawy promowej. Finalnie pokonaliśmy 100 km, meldując się o godzinie 19:00 pod drzwiami naszych przyjaciół. Cieszyliśmy się bardzo, ze udało nam się połączyć wyprawę rowerową z odwiedzinami u znajomych. Gdy prawie daliśmy adoptować się po raz drugi, Kuba powiedział 
„To w jakim kraju mamy jeszcze znajomych? Takie wyprawowanie bardzo mi się podoba ;)”. 
Od początku wyprawy żartowaliśmy, że cały czas wracamy do domu. Było to prawdą, z każdym dniem przybliżaliśmy się do lotniska Gardermoen, z którego opuściliśmy przepiękną Norwegię. Na lotnisko dostaliśmy się nie inaczej jak rowerami, w końcu jak wyprawa rowerowa, to do samego końca. W drodze powrotnej gościliśmy na pokładzie linii Norwegian, która to nie wymagała od nas składania rowerów do kartonu. Było to głównym powodem wybrania tych linii, gdyż nasze kartony porzuciliśmy 1200 km na północ od lotniska pod Oslo i nie chcieliśmy tracić czasu na kombinowanie kartonów tuż przed wylotem. Jedyne, czego od nas wymagano to przekręcenie kierownicy, odkręcenie siodełka i pedałów. Od siebie dodaliśmy jeszcze zabezpieczenie napędu kartonem. Następnie pełni obaw oddaliśmy nasze dzielne rumaki w ręce pracowników lotniska, kończąc wyprawę rowerową „SundayBikers uderzają na północ”.

Ślad gps


PODSUMOWANIE

Radek:

Ciężko jest spisać relację z dwóch tygodni wyprawy. Z jednej strony można powiedzieć „nic się nie działo, cały dzień spędzałem na rowerze” z drugiej strony nie jest to prawdą - nie było przecież tak, że tylko jechaliśmy. Okoliczności przyrody, jakie mieliśmy zaszczyt oglądać, w jakich przebywaliśmy i jakie nas ugościły zasługują na udokumentowanie. Dlatego też zawsze opisujemy nasze przygody, robimy zdjęcia, a będąc w drodze co dzień wieczór uzupełniam pamiętnik podróży, by po powrocie do domu, gdy wpadnę w wir domowych, rodzinnych i zawodowych obowiązków można było odwzorować jak najwięcej. Nasza norweska przygoda, jak lubię nazywać ten wyjazd, w 100% spełniła moje oczekiwania. Trasę, którą przejechaliśmy mogę w 100% polecić, tylko uważajcie przy tunelach, które napotkaliśmy na trasie ;) Białe noce towarzyszyły nam przez ponad połowę wyprawy. Ceniliśmy je pod względem możliwości bezpiecznego pokonywania trasy, lecz musieliśmy pilnować się by spać i regenerować nasze organizmy na kolejne dni.

więcej zdjęć na facebooku

Sponsor wyprawy


Naszą wyprawę wsparli medialnie

Technicznie



Partnerzy

Patronat honorowy